23
sierpień
2021
Wejściówki na Festiwal Non-Fiction
Wejściówki na Festiwal Non-FictionOd dzisiaj możecie kupić wejściówki na spotkania w ramach tegorocznej edycji NON-FICTION! Postanowiliśmy, że tym razem będą płatne od 5 do 20 zł. Powodów jest kilka.
Obostrzenia pandemiczne wymuszają na nas dystrybucję wejściówek. W ubiegłym roku rozeszły się niemal wszystkie miejscówki na wszystkie spotkania, ale z frekwencją bywało różnie. Odpłatność ma za zadanie zmobilizować Was, byście przychodzili 😊
Jak co roku (żeby to jak najdelikatniej powiedzieć) „borykamy się z problemami finansowymi”. Chcemy Was prosić o taką formę wsparcia – może dzięki Waszej partycypacji uda się nam zmniejszyć dziurę w budżecie. Zdajemy sobie sprawę z tego, że tradycja biletowanych spotkań z autorami w Polsce nadal kuleje, ale może uda nam się wspólnie udowodnić, że nie zawsze na deficytowe wydarzenia kulturalne trzeba zakładać zrzutkę.
Ustaliliśmy w ramach #koalicjaletnichfestiwaliliterackich, że w miarę możliwości będziemy wprowadzać odpłatność za udział w festiwalach, choćby jako symboliczną formę docenienia naszej pracy. W przypadku NON-FICTION to jednak także realne wsparcie, by próbować domknąć budżet.
Kwotę, którą chcielibyście zapłacić, wybierzecie sami. Dostępne są cegiełki o kwotach: 5 zł, 10 zł, 15 zł, 20 zł po 10 biletów z każdej puli kwotowej. A jeśli chcielibyście nas wesprzeć tak po prostu, bo na przykład będziecie oglądać transmisje spotkań na fb (albo nas lubicie), możecie kupić wirtualny bilet działający jak cegiełka.
Link do wszystkich spotkań: https://app.evenea.pl/organizator?id=284909
A wirtualny bilet wirtualny dostępny tutaj: https://app.evenea.pl/event/non-fiction-biletwirtualny/
Zapraszamy!
20
sierpień
2021
Program 6. edycji Festiwalu Non-Fiction
Program 6. edycji Festiwalu Non-Fiction
12
sierpień
2021
Znad Mapy Joanna Bator
Znad Mapy Joanna BatorSiedzimy w ogrodzie, jest dość ciepło, choć nadchodzi deszcz. Koło nas biega Misia, kudłaty piesek słusznych rozmiarów.
Wojciech Szot – Ile lat ma Misia?
Joanna Bator – Misia nie ma jeszcze lat. Ma 6 miesięcy.
WSZ – I jak Ci z nią?
JB – Nie wiedziałam, że to jest aż tak. Przeczuwałam, że pies to dobra forma bytu, ale nie wiedziałam, że to jest aż taka bezwarunkowa miłość. I taki piękny zapach. Pachnie popcornem, suszonymi grzybami. Samą czułością. Misia sama jest zapachem, wielką, futrzaną kulą miłości i dobra.
WSZ – Zdecydowałaś się w pandemii na psiaka?
JB –To była decyzja, która dojrzewała przez lata. Dlatego, że pies oprócz tych wszystkich dobrych rzeczy, z którymi mi się kojarzył, pociąga za sobą ograniczenie wolności. A tego się potwornie bałam. Zawsze bardzo ważne było dla mnie to, że dzisiaj mogę się spakować i jutro wyjechać. To, że mieszkam dość niedaleko torów kolejowych, jest częścią tego, jaka jestem, czego potrzebuję. Tory oznaczają, że jest stacja. Możesz spakować się, wsiąść w pociąg i dojechać do lotniska. Teraz mam pod opieką wielkiego psa i cztery koty, więc moja wolność została ograniczona. Ale nadal mogę podróżować wewnętrznie. To się nie kończy i nie jest ograniczone warunkami egzystencji.
WSZ – Masz wewnętrzną mapę, dzięki której możesz nagle znaleźć się w jakimś punkcie?
JB – Ta mapa się zmieniała przez moje życie.
Pierwszą był Wałbrzych, w którym muszę być, i ta cała reszta, którą chciałabym zobaczyć.
Dorastałam jeszcze przed upadkiem komunizmu, więc ta reszta była niedostępna. Nie miałam paszportu, moi rodzice nie podróżowali, bo świat zawsze wydawał im się raczej niebezpieczny, niż fascynujący.
Na razie zostawmy to, co było po drodze. Teraz mam mapę, na której są ważne punkty. Miejsca, w których żyłam.
Podkowa Leśna, którą wybrałam jako miejsce, żeby zbudować dom. I kraina szczęśliwości, czyli Japonia. Poruszam się mentalnie między Dolnym Śląskiem i Japonią, do której fizycznie pewnie też kiedyś wrócę. Gdzieś na obrzeżach tej mapy są miejsca, które poznałam, w których byłam szczęśliwa, bo wiązały się z wolnością i samorozwojem. Nowy Jork, Londyn, Berlin. Jest jeszcze jeden ważny punkt na tej mapie, taki pulsujący – to jest Grecja.
Okazało się w ciągu ostatnich lat, że jest jeszcze jedna rzecz, którą lubię – budowanie domów. Chciałabym zbudować w życiu jeszcze jeden, już na ten ostatni kawałek drogi. To będzie końcowy punkt na mapie. Dom, w którym mogę siedzieć, patrzeć na morze i czekać, aż to wszystko się skończy.
WSZ – To niesamowite, jak udaje Ci się łączyć wielkie miasta z miejscami odosobnienia.
Kiedy byłam dziewczynką, pierwszym, co chciałam zobaczyć, były miasta. Zawsze kojarzyły mi się ze strukturami zbudowanymi przez człowieka, przez które przepływa rzeka. W moim mieście rodzinnym nie ma rzeki. Przynajmniej nie takiej, która by przepływała przez jego centrum.
WSZ – Pełcznica płynie w wielu miejscach pod ziemią.
JB – Wszystko, co najlepsze w Wałbrzychu, jest podziemne. Chciałam zobaczyć wielkie miasta. Bardzo dobrze się w nich czułam. Kiedy byłam młoda, miały wszystko to, co dla mnie najważniejsze. Ty jesteś młodszy, więc pewnie nie doświadczyłeś aż w takim stopniu tego głodu, by zobaczyć obrazy, które widziałeś tylko w albumach.
WSZ – Co Ty? Przecież ja jestem też z Wałbrzycha.
JB – Ale było to dla Ciebie już bardziej dostępne. Dla mnie stało się dostępne dopiero kiedy byłam studentką.
WSZ – Ale ja też za granicę wyjechałem dopiero na studiach.
JB – Chciałam wielkich księgarni, kupowałam stosy książek. W różnych etapach życia nabywałam różne. W czasach, kiedy już studiowałam, na studiach doktoranckich – wszystko, co miało gender, feminizm w tytule. Kochałam księgarnie, muzea i chodzenie po miastach. Ten rodzaj ludzkich przepływów, jakie w nich występują, a w każdym inne. Inne w Nowym Jorku, inne w Tokio. Do tej pory, kiedy o tym mówię, czuję dreszcz na skórze. Potem przez 20 lat chodziło mi o to, żeby było jak najwięcej punktów na tej mojej mapie, żeby ją zagęszczać w sensie topograficznym.
Gdy byłam dziewczynką, zaznaczałam na papierowej mapie miejsca, w których byłam. Chciałam pozaznaczać jak najwięcej. Potem zdarzyła się przełomowa scena w Niemczech. Pomyliłam stacje, padał deszcz. Na małej stacji z ciężką walizką i workiem książek utknęłam na 2 godziny. Doszło wtedy do mnie, że już mnie to męczy, że już dosyć tego wbijania pinezek, wystarczy. Że mapę można zagęszczać w innych sposób – budując w swoim umyśle nowe więzi z miejscami, w których byłam, odczytując je na nowo. Wtedy zaczęło się poszukiwanie miejsca, w którym zatrzymałabym się na dłużej. Po raz pierwszy w dorosłym życiu.
WSZ – Teraz masz blisko tory, ledwie trzydzieści minut pociągiem do centrum Warszawy. To wielkie życie cały czas jest blisko Ciebie, a może ty trzymasz je blisko siebie.
JB – Muszę mieć miasto obok siebie, choć wcale nie muszę do niego często jeździć. Podczas pierwszych lockdownów byłam w Warszawie kilka razy, bo po co? Jej bliskość mnie jednak uspokaja, tak samo, jak uspokaja mnie bliskość lotniska. Z Podkowy mam na lotnisko bliżej, niż z Warszawy.
Kiedy budowałam dom, nie myślałam o tym, że będzie to miejsce, w którym zatrzymam się na zawsze. Jestem człowiekiem, który musi mieć plan alfa. Jeśli nie mam takiego masterplanu, to tracę energię na rzeczy niepotrzebne albo głupie.
WSZ – Co było w centrum tego planu?
JB – Budowa domu. Pisanie książek mi już nie wystarczało. Całą energię wkładałam w stawianie ścian, oglądanie w Internecie, jak się wylewa stropy teriva albo układa podłogę na legarach. W tym nowym miejscu na mojej mapie bardzo ujęło mnie coś, czego się nie spodziewałam. Nie posądzałam samej siebie o zdolności do grzebania w ziemi, zajmowania się ogrodem.
Napisałam już w tym domu książkę. Mam wewnętrzną zgodę na to, że pobędę tu dziesięć lat. To dla mnie szmat czasu. Nigdzie – oprócz Wałbrzycha – nie byłam tak długo w jednym miejscu.
WSZ – Mam tak z pracą. Nie wyobrażam sobie pracować w jednym miejscu więcej niż 5 lat.
JB – Chyba nie zdążyłam spróbować. Nie pamiętam, jak długo byłam częścią Polskiej Akademii Nauk, ale w tym czasie, kiedy byłam tam adiuntką, podróżowałam, wyjeżdżałam na stypendia, nie był to więc jedynie ciąg cotygodniowychdyżurów, ale życie podzielone na segmenty – Nowy Jork, Londyn. A później wyjechałam do Japonii, napisałam książkę i zaczęła się nowa praca.
WSZ – Jak w Japonii wyglądają mapy?
JB – Mapy w Japonii kojarzą mi się z koniecznością ich rysowania. Kiedy tam zamieszkałam, mobilny Internet nie był jeszcze powszechny. W Tokio, które było moim głównym, japońskim domem, ulice nie mają nazw, oznaczane są numerami. Numer ma kwartał, mniejsze jego części, dom, w końcu mieszkanie. Kiedy bierzesz taksówkę, musisz wiedzieć, gdzie jest dany adres i udzielać kierowcy wskazówek. To twój obowiązek. Kiedy ktoś Cię zaprasza, to nie podaje nazwy ulicy, bo jej zwyczajnie nie ma, ale wręcza Ci mapkę. Rysowaną odręcznie albo wydrukowaną, ale najczęściej jednak rysowaną. Pojawiają się na niej punkty topograficzne, które jesteś w stanie zauważyć. Na przykład restauracja indyjska albo świątynka czy duże, krzywe drzewo. To było wspaniałe. Jeszcze niedawno miałam kolekcję tych mapek otrzymanych od ludzi lub nieporadnie przeze mnie rysowanych. Było w tym doświadczeniu posługiwania się narysowaną mapą coś pierwotnego, bardzo przyjemnego.
Idąc do kogoś, należało poznać jego przestrzeń. Przyglądać się uważnie w poszukiwaniu krzywego drzewa ginkgo albo restauracji. Włączały się też inne zmysły. Najpierw czuć było zapach, a potem dopiero można było dostrzec malutkie miejsce z miseczką plastikowego curry w witrynie. To były moje japońskie mapy.
Były też mapy wewnętrzne. Człowiek przyjeżdżający pierwszy raz do Tokio jest całkowicie oszołomiony zwłaszcza tym, że mapa metra, którą widzi na każdej stacji, wygląda tak, jakbyś mapę metra w kraju europejskim, wrzucił w niszczarkę i skleił w dowolnej kolejności. Jest niepojętym labiryntem, który sprawia, że przybysz czuje się tak obco, jak tylko można sobie to wyobrazić. Całkowicie osobny, wyizolowany, pojedyncze, biały w masie ciemnowłosych ludzi.. Żeby go poznać, trzeba mieć czas i odwagę.
Na stacji o pięknej nazwie Ōokayama wsiadałam w pociąg, przesiadłam się, wsiadałam w inny, przypadkowy, kierując się wewnętrznymi kaprysami. Spędzałam tak całe dnie i powoli z tego labiryntu zaczęła się wyłaniać moja pierwsza mapa Tokio. Kiedy Ci o tym mówię, widzę to w głowie. Zieloną drogę, kiedy kwitną wiśnie, ruch przy stacji. Tędy do dzielnicy Shibuya, gdzie jest figurka pieska Hachikō, stamtąd do kolejnej stacji, pięknego miejsca ze świetnymi restauracjami, skąd mogę dojść do Midorigaoka, na uniwersytet i do domu. Japońskiego miasta nie mają centrum, są jak plaster miodu, w którym życie koncentruje się wokół wielu punktów.
WSZ – Czyli możesz być w centrum, ale jednocześnie na peryferiach?
JB – Tak się czuję od kiedy pamiętam, od kiedy obudziła się moja świadomość. Mam w sobie jakiś rodzaj niezgody i nieprzystawalności.
WSZ – Znasz źródło tego uczucia?
JB – Wałbrzych. I bardzo intymna historia pierwszych sześciu lat życia spędzonych w poniemieckiej kamienicy. To było moje pierwsze doświadczenie inności.
Historia dzieciństwa to coś, co tworzymy dla siebie jako dorośli, ale jestem przekonana, że istnieją takie prawdy emocjonalne, których jako dzieci nie ujmujemy w słowach, a do których mamy dostęp jako dorośli. Prawdy, o których nasi rodzice mogą powiedzieć: „Bzdury opowiadasz” – ale jednak prawdy. Uzyskujesz do nich dostęp, gdy jesteś już dorosłym, dojrzałym emocjonalnie i intelektualnie człowiekiem. I to moje poczucie obcości, świadomość tego, że byli w tym miejscu jacyś inni ludzie, towarzyszyło mi w dzieciństwie, jestem o tym przekonana.
WSZ – Z mojego rodzinnego Boguszowa pod Wałbrzychem pamiętam przyjeżdżające w latach 90. autokary niemieckie. Zatrzymywały się na Rynku, Niemcy się gdzieś rozpierzchali. Jako dzieciaki byliśmy tym zafascynowani. Jestem pewien, że oni rozdawali cukierki.
JB – Historia w tym miejscu pełna jest paradoksów. Do nas też przyjechali Niemcy – Elken i Hans – i moja siostra, licealistka pomagała im jako tłumaczka. Elken i Hans to byli dobrzy Niemcy, którzy później zaprosili ją do siebie.
WSZ – Skąd ten niemiecki u wałbrzyskiej nastolatki?
JB – Główną ideą mojej mamy było to, byśmy uczyły się niemieckiego, a potem znalazły porządnego, niemieckiego męża. Moja siostra to zrobiła dwa razy, więc spełniła obowiązek. Teraz mieszka w Niemczech, uczy niemieckiego w niemieckiej szkole i mam siostrzenicę, która nie mówi słowa po polsku.
WSZ – Brzmi to jak historia ucieczki, choć innej od naszej. Mieszkając tam w latach 90., obserwując upadek górnictwa, tragedię nieudanej transformacji jedynym moim pragnieniem była natychmiastowa zmiana miejsca życia. Nie istniała możliwość zbudowania sobie pozytywnej tożsamości miejsca pochodzenia.
JB – To zaczęło się później, w XXI wieku wraz z grzebaniem w wałbrzyskiej ziemi i odkrywaniem splątanej, wielokulturowej przeszłości miasta. Na mnie wciąż robią wrażenie niemieckie napisy, które wyłażą spod farby na wielu budynkach.
Być może wśród pierwszego pokolenia powojennego, starganego wojenną traumą, byli ludzie zajęci historią miejsca i przejęci faktem, że zamieszkali w tak szczególnym miejscu, ale nie dotyczyło to moich dziadków od strony ojca. Oni po prostu starali się przeżyć. Byli nieszczęśliwymi, smutnymi ludźmi. Pokolenie moich rodziców to pokolenie małej stabilizacji, ich szczęściem było mieszkanie w bloku. Dopiero trzecie pokolenie powojenne – moje i twoje – może inaczej na to wszystko spojrzeć
WSZ – Nasi rodzice byli wychowywani ciężką, powojenną ręką.
JB – Często pochodzili z domów przemocowych, od rodziców, którzy sami zaznali przemocy. Nie grzebało się w przeszłości. “Grzebanie w przeszłości” to w moim rodzinnym domu bardzo negatywne określenie.
WSZ – „Po co tam jechać? Tam nic nie ma”. Ostatnio znajomą w Boguszowie spytałem o skrót w drodze do jednego wzgórza, na którym kiedyś był pomnik – wieża Bismarcka. Pytałem, którędy szybciej dojść. „Ale tam nic nie ma” – usłyszałem.
JB – To „nic” jest i woła. Nie wiem, czy też dotyczy cię problem braku rodzinnej narracji. Popatrz na „Lalę” Dehnela. Masz babcię, pianino, ona opowiada i jest ciągłość linearna. Ja tego nie miałam i nie będę mieć.
Myślę, że zastępczo zakorzeniłam się w Wałbrzychu i jego okolicach. Z wiekiem, ze zmianą trybu życia rośnie potrzeba posiadania matczyzny, miejsca z którego się jest. Odpuściłam sobie sens genealogiczny, bo boję się rozczarowania. Tego, że tam nic nie będzie. Gdy myślałam o nim, to zamiast poszukiwań napisałam „Piaskową Górę”.
WSZ – Ja musiałbym szukać gdzieś nad Bugiem, koło Werchraty.
JB – To już jest coś, budzi obrazy. U mnie to z jednej strony wieś pod Radomskiem, a z drugiej Radom.
WSZ – Werchrata rzeczywiście bardziej budzi…
JB – Sama nazwa jest już pożywna.
Przeszłam przez wszystkie fantazje, żeby na mapie umieścić swoją egzystencję. Łącznie z tą kresową – we wczesnej młodości. Dałam ją mojej bohaterce w „Piaskowej Górze”.
W powieści możesz wybrać własną tożsamość, w życiu jest trudniej.
WSZ – To dlatego twój dom jest modernistyczny? Nie ma nic wspólnego z fantazją dworkową.
JB – Na szczęście fantazja dworkowa dawno przeminęła. Ten dom jest połączeniem dwóch fascynacji najbliższych mi estetycznie. Modernizmu i estetyki wabi-sabi. Modernizm, czyli proste, jasne, pełne słońce. Wabi-sabi, czyli materiały podręczne, skromne, lokalne. Myślę, że fajnie to wyszło.
WSZ – W powieści możesz wybrać sobie tożsamość, w życiu jest trudniej.
JB – Tożsamość jest czymś, co kształtuje się całe życie i na co mamy ogromny wpływ. To jedna z najbardziej wyzwalających, emancypacyjnych prawd, do których doszłam. Twój pierwszy habitus nie determinuje Cię. Może Cię poharatać, spowolnić, ale nie determinuje. Dzieciństwo to fundamenty, których się nie pozbędziesz, bo inaczej wszystko się rozwali. Ale możesz je odkopać, wzmocnić, osuszyć. Wiesz, jakie są nowoczesne metody i suszenia i wzmacniania fundamentów?
WSZ – Ty wiesz na pewno lepiej ode mnie. Może to z wiekiem przychodzi ta chęć do budowania, szpachlowania? Też ostatnio odkrywam, że chętnie bym sięgnął po tego typu prace.
JB – Na pewno jeszcze jeden dom zbuduję, będziesz miał pole do popisu.
WSZ – Budowanie na dobrych fundamentach to również odzyskiwanie przestrzeni, świata, ale już na własnych zasadach.
JB – Na początku była tylko ziemia, którą jak najszybciej chciałam opuścić. Z typowym dla nastolatki przekonaniem, że nigdy tam nie wrócę. Ale żeby proces emancypacji się dokonał, musisz zrozumieć miejsce, które opuściłeś w popłochu, z ciężkim sercem i nadzieją, że są przed tobą lepsze rejony. Ja to zrobiłam pisząc „Piaskową Górę” w Tokio. Wróciłam tam mentalnie. Wałbrzych pojawił się na mojej mapie z niezwykłą siłą i w absurdalny sposób. Byłam daleko – pod każdym względem, nie tylko geograficznym i czułam szczęście i olśnienie tym cudownym darem, jakim zdawało mi się Tokio, a jednocześnie wracały do mnie obrazy z Piaskowej Góry, z Nowego Miasta.
To się fajnie mówi do Ciebie, bo Ty od razu widzisz te miejsca, znasz je.
WSZ – Nowe Miasto to dzielnica zbudowana przez Niemców właściwie obok miasta.
JB – Tam są piękne miejsca, które odkryłam dopiero w ostatnich latach.
WSZ – Tam tak jest, że się żyje tylko w jednej dzielnicy. Żyjesz w Śródmieściu, na Podgórzu albo Piaskowej Górze.
JB – Na Nowym Mieście mieszkałam w kamienicy na skraju dzielnicy. Nie wyglądała wtedy najlepiej i taką pozostała w mojej pamięci. Dopiero niedawno się dowiedziałam, że w mieszkaniu, w którym spędziłam pierwsze, raczej mroczne lata życia, mieszka moja ciotka i mogłabym tam wejść, ale jeszcze się na to nie zdecydowałam. Nie jestem gotowa.
Pierwszy etap mojego wracania był bolesną próba zrozumienia, przedarcia się przez własne uprzedzenia. Jedną z najtrudniejszych rzeczy jest zobaczenie w rodzicach, dziadkach nie rodziców, dziadków, którzy mieli nad Tobą pełną władzę, kiedy byłeś dzieckiem, ale ludzi, którzy są stworzeni przez swój habitus, przez warunki polityczne, ekonomiczne. Spróbować ich zrozumieć, odstawiając żal i smutek na bok.
WSZ – Zobaczyć ich na przykład jako uchodźców?
JB – Matkę jako wojenną półsierotę, której udało się skończyć studia. Targaną wiecznym lękiem, że przyjdą jacyś inni i zabiorą jej ten mały sukces. Ojca z przemocowego domu…
Dopiero wiele lat po wyjeździe nadszedł etap jaśniejszy. Matczyzna zaczęła się rozrastać na mapie. Przez książki poznałam tam nowych ludzi, a moi obecni wałbrzyscy przyjaciele nie mają nic wspólnego z moją przeszłością. Pojawiły się nowe miejsca. W „Gorzko gorzko” Unisław Śląski – nawet nie pamiętam czy jako dziecko, dziewczyna kiedyś tam byłam. Pewnie nie. Wybierałeś się, ot tak, do Unisławia Śląskiego?
WSZ – Ja w Gorcach byłem może ze trzy razy w życiu. Mimo że moje miasto to Boguszów-Gorce.
JB – Albo Sokołowsko.
WSZ – Byłem dopiero na studiach.
JB – Mamy bardzo podobne doświadczenia.
WSZ – Nie ruszało się. Po co się było ruszać?
JB – Nie ruszało się. W domu było najbezpieczniej. Dom był oazą albo tak się wydawało. Dla mnie nie był oazą.
WSZ – Ja staram się humorystycznie na to patrzeć. Myśmy jeździli na granicę czeską po alkohol.
JB – Po Lentilki się jeździło.
WSZ – Po Lentilki. Martini się kupowało.
JB – Moi rodzice nie byli ani wędrowcami, ani podróżnikami.
WSZ – Nad morze się za to jeździło.
JB – U mnie na obozy żeglarskie do Sławy, bo rodzice tam pracowali. Sława Śląska to była wolność.
WSZ – U mnie była Jastrzębia Góra i ośrodek „Delfin”.
JB – Świnoujście, ośrodek „Wiktoria” albo „Barbara”.
WSZ – Kopalniany?
JB – Tak.
Potem w liceum byłam całkowicie zorientowana na to, że gdy skończę szkołę to wyjadę i ten świat wokół mnie już w ogóle nie interesował. W jakimś sensie mnie tam nie było. Ucieczka – tak, ale żeby, ot tak, sobie wyskoczyć do Sokołowska…
WSZ – Spacery po górach wtedy? Może na początku liceum, ale później to tylko marzenie o wyjeździe.
JB – Dopiero teraz odkrywam piękno tego regionu.
WSZ – Mam tak samo. Gdy wrzucam zdjęcia z Boguszowa, to moi znajomi mówią: „O, jaki piękny widok”. Starałem się nie widzieć tego piękna. To jest trudne.
JB – Ludzie spotykani na wieczorach autorskich mówią: „W takim pięknym miejscu się pani wychowała”. Coraz bardziej to rozumiem, ale nie widziałam tego. Bo nie chciałam. Myślę, że na tym etapie licealnym zmarnowałam wiele materiału ludzkiego, bo nie wydawało mi się, że coś dobrego może mnie tam w ogóle spotkać.
WSZ – Dopiero z Twojej książki dowiedziałem się o Palestynie. To część Sobięcina – kiedyś osobnej miejscowości, dzisiaj jednej z dzielnic Wałbrzycha. Miejsce to nazywano tak dlatego, że po 1945 roku osiedlili się tam polscy Żydzi. Wychowywałem się w latach 90, wciąż słyszało się o intifiadach na Bliskim Wschodzie, one mi się kojarzyły z totalną rozpierdolką, ruinami i zniszczeniami. A co było na Sobięcinie? Nie było niczego.
JB – Oczywiście.
WSZ – Dlatego myślałem, że to właśnie dlatego ludzie mówią na tę część Sobięcina Palestyna. Pamiętam też sklep, o którym u nas się mówiło, że “idzie się do Żydówy”.
JB – Pięknie.
WSZ – Dopiero na studiach uświadomiłem sobie, że coś musi się za tym kryć.
JB – Pomyśl, jakie byłoby nasze życie, gdybyśmy zostali w tej wiedzy pierwotnej.
WSZ – Wielu innych rzeczy byśmy wtedy nie zrobili.
JB – Żadnej innej.
WSZ – Nie miałabyś Japonii w sobie.
JB – Spotkalibyśmy się w Sobięcinie. Ja bym się spytała: „Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest ten sklep u Żydówy?”
WSZ – Dziwili mnie ludzie, którzy tam wracali po studiach na przykład.
JB – Myślałam, że nikt nie wrócił. Przez pewien czas życia tkwiłam w przekonaniu, że wszyscy – tak jak ja – skończyli 18 lat, założyli plecak ze stelażem i wyjechali. Dopiero teraz, dzięki internetowi, rozpoznaję, że mój kolega z klasy z moim kuzynem gra w zespole rockowym w Wałbrzychu, że ludzie tam naprawdę żyją.
WSZ – Uśmierciliśmy to miejsce, jakby ono dla nas obumarło.
JB – A jak było u Ciebie w domu? Czy też był taki dyskurs: syn musi odnieść sukces, a to znaczy, że musi ruszyć w świat? U mnie tak było. Wyjazd był częścią sukcesu.
WSZ – Dla moich rodziców jedno było jasne: mam wyjechać. Wszystko było pod to ustawione.
JB – Wyjazd kojarzył się z powodzeniem. Ale nie było takiego ukrytego przekazu za tym, że wyjedziesz i wrócisz? Bo ja miałam wyjechać i nie wracać.
WSZ – Nie wracać. Powrót to byłaby porażka.
JB – Też tak to odbierałam.
WSZ – Kiedyś myślałem, że największą moją porażką po studiach będzie powrót do Boguszowa. Dzisiaj myślę, że to strasznie głupie. Tam też jest życie i tam też ludzie mają się całkiem fajnie.
JB – Wszędzie można mieć fajne życie.
Ale nadal, gdy przyjeżdżam, wolę się zatrzymać w Szczawnie-Zdroju niż w Wałbrzychu. To jakby Wałbrzych, ale już nie. Powiedzmy sobie szczerze – to jest jedno z najwspanialszych miast.
WSZ – Filip Springer mi kiedyś powiedział, że mapa Wałbrzycha jest nieprawdopodobna. Patrząc na nią, nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, czym w ogóle jest to miasto.
JB – Dodatkowo kiedy masz świadomość tego miejsca, jesteś w nie wrośnięty, to wiesz, że to, co widzisz, to tylko połowa miasta, bo pod spodem jest drugie, podziemne.
WSZ – Jeszcze jest trzecie miasto historyczne. Dzisiaj już zatarte. Ono jest pod tynkiem, w rzeczach odkrywanych na strychach, w niemieckich wieszakach w szafach.
JB – Takie drewniane z napisami?
WSZ – Z lekkim łukiem. Nie da się na tym niczego powiesić.
JB – Ale jakie to jest wymowne. Zostały w tych szafach wieszaki. Ludzie wzięli rzeczy, ile mogli, i zostawili wieszaki.
WSZ – Zostały szafy, piece, wieszaki.
JB – I waza na poncz, którą taszczę przez całe swoje życie z poniemieckiego mieszkania moich dziadków. Waza na poncz, która trafiła w ręce robotniczej rodziny z Radomia.
09
sierpień
2021
Premiery #nonfiction SIERPIEŃ 2021
Premiery #nonfiction SIERPIEŃ 2021Odliczacie dni do @Festiwal Reportażu Non-Fiction 2021? My też! A ponieważ czas szybciej płynie, kiedy czyta się coś ciekawego, przychodzimy do Was z kolejnymi premierami #nonfiction. Wśród nich Chiny XX wieku widziane przez pryzmat losów trzech niezwykłych sióstr oraz opowieść o 11 września ułożona z głosów świadków i uczestników wydarzeń, które zatrzymały świat. Historia polskiego niewolnictwa, czarna magia w powojennych Niemczech i najstraszliwsza w skutkach katastrofa naturalna w dziejach Ameryki. Krahelskie zobaczone na nowo, dzieci hipisów i fantazje o końcach świata.
Jak myślicie, z którymi autorami sierpniowych nowości spotkamy się na festiwalu?
zebrała Agnieszka Pietrzak
Margaret Atwood
O pisaniu
tłum. Agnieszka Pokojska
Wydawnictwo Karakter
premiera: 17.08.2021
Jako dwudziestoletnia poetka usłyszałam od starszego poety, mężczyzny, że jako poetka nigdy niczego nie osiągnę, jeśli nie będę wcześniej kierowcą ciężarówki, a tym samym nie przekonam się na własnej skórze, jak wygląda życie prawdziwych ludzi. Nie uważam, by między życiem a sztuką zachodziły jakiekolwiek korelacje przyczynowo-skutkowe sprawdzające się w każdych warunkach, a już na pewno nie takie, które objaśniają jakość dzieła; by działały mechaniczne recepty typu „połóż surowiec na fotel kierowcy ciężarówki, a po pewnym czasie otwórz drzwi od strony pasażera i wyjmij znakomitego artystę wysokiej klasy”.
Błyskotliwe, dowcipne i bardzo osobiste teksty, które pierwotnie miały formę wykładów, jakie autorka wygłosiła na uniwersytecie w Cambridge w 2000 roku. Znajdziemy tu m.in. „Dłoń jekyllową i dłoń hyde’ową”, czyli tekst o dwoistości pisarza, refleksje o pisaniu i finansach, o mitologiach dotyczących pisarza i pisarki, o pisarskich powinnościach, o tym, dla kogo pisarz pisze i jak pisanie ma się do uprawiania innych dziedzin sztuki, a także, jaki to wszystko ma związek ze śmiercią. Anegdoty, cytaty, literackie odniesienia – mnóstwo dobra dla każdego, kto kocha Atwood i czytanie.
Monica Black
Niemcy opętane
tłum. Bartosz Kurowski
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
premiera: 19.08.2021
W wyniku drugiej wojny światowej Niemcy legły w gruzach. Zniszczenia dotyczyły nie tylko – a nawet nie przede wszystkim – materialnej sfery życia. Trwalsza od unicestwienia miast, dotkliwsza od okupacji i piętna klęski okazała się ruina moralna. W tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku Niemcy były wyrzutkiem świata odpowiedzialnym za niewyobrażalne zbrodnie.
Można odnieść wrażenie, że po grozie Trzeciej Rzeszy, po Holokauście i najkrwawszym, najbardziej destrukcyjnym konflikcie w historii ludzkości irracjonalne obsesje i lęki dosłownie zawładnęły umysłami Niemców. Czarownice i czarownicy rozpełźli się po kraju, mnożyli się uzdrowiciele i cudotwórcy, egzorcyści walczący z nawiedzającymi ludzi demonami, a plotki wieszczące apokalipsę lotem błyskawicy obiegały wsie i miasta. W tym czasie w fantazjach o czarnej magii kryje się znacznie więcej niż cień powszechnych traum i depresji. Dlaczego właśnie kwestia zła zawładnęła powojenną wyobraźnią Niemców, dlaczego magiczne obsesje i apokaliptyczne wizje eksplodowały właśnie wtedy?
Wsłuchując się uważnie w głosy chorych na duszy i ciele, w historie opowiadane przez duchy, demony i czarownice, Monica Black przedziera się przez barierę przemilczeń i grobową ciszę do jądra Niemiec po drugiej wojnie światowej.
Diana Brzezińska, Andrzej Gawliński
Zbrodnie bez ciał
Wydawnictwo Otwarte
premiera: 11.08.2021
Diana Brzezińska, prawniczka i mediatorka sądowa, autorka kryminałów.
Andrzej Gawliński, kryminalistyk i suicydolog, dyrektor Centrum Kryminalistyki i Medycyny Sądowej.
Wspólnie przeczytali dziesiątki tomów akt i zapoznali się z setkami zeznań świadków w najgłośniejszych polskich sprawach o morderstwo, w których wyrok zapadł, mimo że nie odnaleziono ciała ofiary. Pytali o szczegóły śledztw specjalistów medycyny sądowej, kryminalistyków, śledczych. Wskazali luki, błędy, pominięte fakty. A nawet rozmawiali ze skazanym za zbrodnię. Szukali odpowiedzi tam, gdzie nadal jest wiele pytań.
Jak pracują śledczy, kiedy brakuje najważniejszego śladu zbrodni?
Jakie eksperymenty i metody zbierania dowodów są przez nich wykorzystywane?
Czy naprawdę nie da się popełnić zbrodni doskonałej?
Ta książka zbliża do prawdy, którą niemal doskonale udało się ukryć.
Jung Chang
Siostry z Szanghaju. Trzy kobiety, trzy drogi do władzy i wszechpotężne Chiny
tłum. Anna Gralak
Wydawnictwo Znak JednymSłowem
premiera: 11.08.2021
Były raz w Chinach trzy siostry. Znajdowały się w epicentrum burzliwych zdarzeń XX wieku, a tłem ich życia były gwałtownie zmieniające się Chiny – od cesarstwa przez republikę po totalitarne supermocarstwo.
Pierwsza siostra, Madame Chiang Kai-shek, bardziej niż męża kochała władzę. Była tajną bronią nieokrzesanego generała, mistrzynią uroczych pogawędek z Rooseveltem i Churchillem.
Druga siostra, Madame Sun Yat-sen, bezgranicznie kochała komunizm. Niezłomna rewolucjonistka, została drugą osobą w państwie po Mao. Aby wejść na szczyt, zerwała kontakt z rodziną i odrzuciła jedyną prawdziwą miłość.
Trzecia siostra, Ei-ling, najbardziej kochała pieniądze. Wyręczała męża w myśleniu i dlatego została żoną najbogatszego człowieka przedwojennych Chin. To ona pociągała za sznurki i reżyserowała sukcesy całej rodziny.
Czy sława, luksusy i przywileje dały im upragnioną wolność? Jaka jest cena sukcesu w państwie, gdzie nie ma nic gorszego, niż urodzić się dziewczynką? Ile musiały poświęcić?
Gaston Dorren
Gadka. W sześćdziesiąt języków dookoła Europy
tłum. Anna Sak
Wydawnictwo Karakter
premiera: 10.08.2021
Autor słynnej „Babel”, miłośnik języków i poliglota o swoim nowym tomie pisze tak: „Dziesiątki języków Europy kryją frapujące opowieści. W tej książce postanowiłem opowiedzieć sześćdziesiąt najlepszych. Dowiemy się z niej, jak to jest, że francuskim, na pozór tak dojrzałym, w gruncie rzeczy rządzi obsesja na punkcie matki. Odkryjemy, dlaczego hiszpański brzmi jak pistolet maszynowy. A jeśli sądziliśmy, że niemiecki rozprzestrzeniał się po Europie, kładąc ludziom nóż na gardle, przygotujmy się na niespodziankę. Wyruszymy jeszcze dalej, żeby zbadać osobliwie demokratyczną naturę norweskiego, skłonność niderlandzkiego do przekraczania granic płciowych, krwawe boje toczone o grekę i językowe sieroctwo na Bałkanach. A już najdalej od uczęszczanych szlaków wasz przewodnik wskaże wam prastare rodzinne klejnoty litewskiego, snobizm łużyckiego i zagadkowe zwyczaje baskijskiego. I wierzcie lub nie, ale niektóre z najbardziej niesamowitych opowieści językowych w Europie czekają na odkrycie u samych wrót Wielkiej Brytanii – jakby nie z tego świata, a zarazem jak zza miedzy – w językach celtyckich oraz shelta i anglo-romani”. A ponieważ Gaston Dorren od jakiegoś czasu uczy się także polskiego, w książce znajdzie się tekst napisany specjalnie do naszego wydania.
Timothy Egan
Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych
tłum. Mariusz Gądek
Wydawnictwo Czarne
premiera: 18.08.2021
Pierwsi przybysze na Wielkie Równiny zobaczyli morze traw ciągnące się po horyzont. Żadnych drzew, wzniesień terenu, przecinającej prerię rzeki. Hodowcy bydła zastali tu wymarzone pastwiska dla swoich stad. Rdzenni mieszkańcy musieli ustąpić miejsca kowbojom. Potem przybyli farmerzy i zaczęła się wielka orka. Miliony akrów ogołocono z traw, by wysiać pszenicę. Na początku XX wieku wydawało się, że ziemia rodzi złoto. Jednak hossa nie trwała długo. Najpierw przyszedł Wielki Kryzys, a z nim bankructwa banków i gwałtowny spadek cen pszenicy. Później rozpętało się piekło. Przez kolejne lata zamiast deszczu na domy i pola osadników spadały tony błota i piasku, który wciskał się w każdą szczelinę, niszczył uprawy, dostawał się do płuc. Wiatr wzbijał tumany pyłu z ziemi pozbawionej ochronnej warstwy traw.
Szalejące w latach trzydziestych XX wieku burze piaskowe uznano za jeden z najpoważniejszych kataklizmów pogodowych, była to też najstraszliwsza w skutkach katastrofa naturalna w dziejach Ameryki, spowodowana bezmyślną działalnością człowieka.
Timothy Egan śledzi losy kilkunastu osób, ich rodzin i sąsiadów, ich zmagania, sukcesy, a potem desperacką walkę o przetrwanie. To opowieść o niezwykłej sile charakteru i wytrwałości w obliczu katastrofy – ale też ostrzeżenie, że zwracając się przeciwko naturze, w końcu zawsze się przegrywa.
Olga Gitkiewicz
Krahelska. Krahelskie
Wydawnictwo Dowody na Istnienie
premiera: 16.08.2021
Krahelska. Krahelskie. Halina, Wanda, Krystyna. Trzy kobiety, jedno nazwisko, zbliżone lata aktywności, ta sama klasa społeczna. Często je mylono, dopisywano im nieistniejące pseudonimy, litery w nazwisku, przypisywano nie ich intencje, mieszano szczegóły biografii, jeden życiorys rozpisywano na trzy albo – częściej – trzy zlepiano w jeden. Tylko jak to opowiedzieć? – zastanawia się Olga Gitkiewicz.
Halina Krahelska, legendarna inspektorka pracy, działaczka społeczna i komunistka. Kwestionowała każdy system, a na obiad podawała pogadankę o zatrudnianiu dzieci w łódzkich fabrykach włókienniczych, choć przecież gotowała podobno znakomicie, goście chwalili zwłaszcza jej pieczyste, i piekła mazurki. Nikomu się nie kłaniała.
Wanda Krahelska, zamachowczyni z dobrego domu, stała na balkonie w peruce, gdy ulicą jechał powóz carskiego namiestnika.
Krystyna Krahelska użyczyła twarzy i ciała pomnikowi warszawskiej Syrenki i jak syrena była dzielna i jasna, a żaden dom nie był jej domem.
Klisze, klisze. Więc jak to opowiedzieć? Może usunąć nietrafione epitety, spróbować znaleźć nowe, poddać się, spróbować raz jeszcze. Starać się o obiektywizm i dystans, a potem jednak oceniać. Przykładać współczesną miarę do niewspółczesnych zamiarów, bez pozwolenia czytać cudze listy, rewidować pamięć, tropić błędy, popełniać własne, wpadać w pułapki, gubić się w ślepych zaułkach pomylonych życiorysów, opowiadać.
To jest książka o Halinie Krahelskiej i innych kobietach z rodziny Krahelskich. To jest książka o kliszach. Niektóre są prześwietlone.
Tomasz Gorazdowski
Obietnica Tiaki. O niezwykłości Nowej Zelandii i wysp Pacyfiku
Wydawnictwo Bezdroża
premiera: 11.08.2021
Obietnica Tiaki to szacunek wobec natury.
Nowozelandczycy odczuwają szczególny związek ze swoim krajem, bo od najmłodszych lat nakłada się na nich obowiązek opieki nad miejscem, którym żyją. Obietnica Tiaki to zobowiązanie do opieki nad Nową Zelandią – na teraz i dla przyszłych pokoleń. Także wszystkich przybyłych zachęca się, by dbali o kraj, w którym goszczą, o środowisko, ziemię oraz wodę i by nie zostawiali po sobie nic prócz wspomnień.
Tomasz Gorazdowski, dziennikarz, podróżnik i autor książek podróżniczych, tym razem zabiera nas w miejsca wyjątkowe, na sam koniec świata – do Nowej Zelandii i na wyspy Pacyfiku. Zgodnie z obietnicą Tiaki będzie to podróżowanie z otwartym umysłem i sercem, odpowiedzialnie, z szacunkiem do innych, do kultury i przyrody, o którą tak dbają mieszkańcy tych miejsc.
Wraz z autorem wybierzemy się więc do egzotycznych krajów, takich jak Wyspy Cooka, Vanuatu czy Samoa, które często trudno nawet zlokalizować na mapie. Na wielu zdjęciach zobaczymy zapierającą dech i różnorodną przyrodę Nowej Zelandii oraz bajeczne tropikalne plaże wysp Pacyfiku. Poznamy atrakcje turystyczne i ciekawostki, ale też mieszkańców. Autor bowiem oddaje głos spotykanym po drodze ludziom: żyjącym w miejscach, do których nie poprowadzą nas przewodniki turystyczne, i wiedzącym rzeczy, o jakich nie przeczytamy w innych książkach.
Maciej Jakubowiak
Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata
Wydawnictwo Czarne
premiera: 18.08.2021
Fantazje o końcu świata towarzyszą nam od samego początku. „Skończone, skończyło się, kończy się już, to chyba się już kończy”, powtarzamy bez przerwy za bohaterami Becketta. Ale skąd w nas właściwie ta nieustająca potrzeba, żeby likwidować świat?
Maciej Jakubowiak wyrusza do źródeł współczesnej wyobraźni i przedziera się przez gąszcz powieści, filmów, seriali, gier komputerowych, memów, doniesień medialnych i scen z życia codziennego, po drodze mijając scenariusze katastrofy klimatycznej, fobie technologiczne, lęki demograficzne i obrazy wojny. A wszystko po to, by zbadać naturę tej dziwnej potrzeby kończenia ze wszystkim. Rzeczywistość miesza się tu ze zmyśleniem, nieskrępowana erudycja z osobistymi końcami świata, fikcyjni politycy komentują działania istniejących prezydentów, a pewien mężczyzna spaceruje w towarzystwie psów i czarnych myśli o przyszłości.
„Ostatni ludzie” to wnikliwe kompendium apokaliptycznej wiedzy i wiwisekcja poetyki katastrofy. Na szczęście opowieść o końcu dopóty pozostaje nieprawdziwa, dopóki można ją sobie opowiadać.
Kamil Janicki
Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa
Wydawnictwo Poznańskie
premiera: 11.08.2021
Czy polscy chłopi byli niewolnikami? Odpowiedź jest więcej niż oczywista. O niewolnictwie wspominali nie tylko obrońcy ludności wiejskiej, ale i obcokrajowcy oburzeni polskimi stosunkami. Tak zresztą określał kmieci każdy, kto mówił o nich: chłopi pańszczyźniani, a w domyśle: niewolnicy pańszczyźniani. Dlatego pojawia się też inne pytanie. Czy w oczach polskiej elity chłopi byli w ogóle ludźmi? O tej najliczniejszej i najważniejszej części społeczeństwa pisano: bydło, psy, chodzące rzeczy.
Dziś nadal mówi się o rzekomym przywiązaniu chłopów do ziemi, ich poddaństwie i dalece wyolbrzymionej krzywdzie. Kamil Janicki sprawnie rozprawia się z wizją sielankowej dawnej polskiej wsi. Według niego radości prowincjonalnego życia były zarezerwowane tylko dla dziedzica i zarządcy jego majątku. Dla chłopów zostawała marna egzystencja bez perspektyw na przyszłość, a jedyna rzecz, jaką mogli uczynić w takiej sytuacji, to po prostu zbiec.
Iza Klementowska
Zapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisów
Wydawnictwo Agora
premiera: 11.08.2021
„Hipis to człowiek, który poszukuje i nie zgadza się na krzywdę innych, ani na porządek rzeczy, który sprawia innym przykrość, rozumiesz?” – pytał tata, a ja baaaardzo powoli mu potakiwałem. – „Dotyczy to nie tylko ludzi, ale zwierząt i roślin też”. „A jeśli hipis sam sobie robi krzywdę?” – miałem trzynaście lat, kiedy zadałem tacie to pytanie.
Wolność od konwenansów, reżimu, ciasnych zasad i kołnierzyków. Ucieczka w sztukę, naturę, w drogę, dragi, w cokolwiek. A potem…? Tomek od lat nie chce znać swego ojca. Jacek wciąż mieszka w głuszy jak jego rodzice. Anka, matka dwojga małych dzieci, potrzebuje w swym życiu przede wszystkim porządku. Małgosia, niegdyś „królowa wędrówek”, zmieniła życie hipi na zen.
Iza Klementowska prowadzi nas przez trzy kontynenty, żeby odpowiedzieć na pytanie, jak ruch hipisowski wpłynął na życie dzieci kwiatów, a przede wszystkim ich dzieci i wnuków. Co o swej młodości w oparach marihuany sądzą dawni hipisi i jak potoczyły się ich losy? Czy ich córki i synowie, wychowywani „na luzie”, bez rygorów, a czasem nawet bez… chodzenia do szkoły, przejęli system wartości rodziców? W jaki sposób wychowują teraz swoje dzieci? Czy cena wolności nie okazała się zbyt wysoka?
Agnieszka Krawczyk
Rumunia. Albastru, ciorba i wino
Wydawnictwo Poznańskie
premiera: 11.08.2021
Czy to prawda, że w Rumunii kradło się panny młode?
Który światowej sławy projektant mody przywłaszczył sobie narodowy skarb, czyli rumuńską bluzkę?
Kto wpadł na pomysł, by błękitem ożywić… nagrobki na Wesołym Cmentarzu?
Rumunia kojarzy nam się głównie z Drakulą, który nie pijał wina – a szkoda, bo ten kraj słynie z wybornych czerwonych trunków, i nie tylko. Malownicze pogranicze kultur skryte pod bezkresnym niebem w kolorze albastru to bogactwo smaków, zapachów, dźwięków i obrazów… Rumunia zaskakuje każdym kęsem jak żółta i pożywna ciorbă de burtă. Niejednorodna, bez uniwersalnego przepisu, ale właśnie dzięki temu warta poznania.
Agnieszka Krawczyk snuje opowieści o rumuńskich tradycjach i współczesności, mierzy się ze stereotypami i zabawia anegdotą. Czy jesteście gotowi, by wyruszyć w podróż, która pozwoli rozsmakować się w tym kraju?
Fran Lebowitz
Nie w humorze
tłum. Łukasz Witczak
Wydawnictwo Znak literanova
premiera: 11.08.2021
Błyskotliwy zbiór dowcipnych, zjadliwych felietonów pióra Fran Lebowitz, gwiazdy dokumentalnego miniserialu Netfliksa „Udawaj, że to miasto” w reżyserii Martina Scorsese.
Lebowitz bierze na celownik swojego ciętego humoru wszystko – od dzieci („rzadko dysponują sensowną gotówką, którą można by od nich pożyczyć”) przez rozmowy o seksie („gdyby twoje fantazje erotyczne kogoś interesowały, już dawno nie byłyby fantazjami”) po nowojorskich kamieniczników („świętym obowiązkiem każdego kamienicznika jest utrzymywanie w budynku odpowiedniej liczby karaluchów”).
Jej stosunek do pracy to świetna odtrutka na współczesną wyczerpującą kulturę samodoskonalenia („13.40 – myślę, czy by nie wstać, dochodzę jednak do wniosku, że nagły ruch mógłby mi zaszkodzić. Jeszcze trochę czytam i sobie popalam”).
Fran Lebowitz jest żywą legendą Nowego Jorku. Przyjechawszy do tego miasta przeszło pięćdziesiąt lat temu, szybko wyrobiła sobie markę jako felietonistka założonego przez Andy’ego Warhola miesięcznika „Interview”, z czasem opublikowała też dwa bestsellerowe zbiory tekstów. Należy do najbardziej przenikliwych komentatorów amerykańskiego życia społecznego, jest cenioną mówczynią, ikoną stylu, wytrawną ironistką i flanerką.
Dorota Majewska, Aleksandra Prykowska
Łączniczka „Zośki”. Wspomnienia Danuty Rossman
Wydawnictwo Muza
premiera: 25.08.2021
Danuta Rossman (z d. Zdanowicz) urodziła się w 1922 roku i wychowała w środowisku warszawskiej inteligencji. Jej młodzieńcze lata przypadły na okres wojny. Była harcerką i nieocenioną łączniczką Tadeusza Zawadzkiego „Zośki”, ale przede wszystkim pełną życia dziewczyną. Największą radość czerpała ze spotkań z przyjaciółmi z liceum Batorego i gimnazjum Królowej Jadwigi. To byli bohaterowie „Kamieni na szaniec”. Uwielbiała tańczyć i śpiewać. Choć powodzenie miała ogromne, to nade wszystko ceniła przyjaźń.
W czasie wojny brała udział w licznych akcjach zbrojnych, walczyła w powstaniu warszawskim, a po jego zakończeniu przebywała w obozach jenieckich na terenie Niemiec. Po wojnie wraz z mężem, Janem Rossmanem, kontynuowali pracę nad rozwojem działalności harcerstwa w Polsce i za granicą, mając na niego kluczowy wpływ.
Danuta Rossman była kobietą o silnym charakterze. Pomimo trudnych doświadczeń nigdy nie narzekała na swój los. Nie lubiła bezczynności, wolała działać, podejmując wielowymiarową walkę nie tylko z okupantem, ale przede wszystkim walkę wewnętrzną, duchową, o siebie i o drugiego zzłowieka.
„Łączniczka «Zośki»” to ważny głos w sprawie udziału kobiet w walce w czasie wojny. Bohaterka wspomnień jest dowodem na to, że rola kobiet była nieoceniona i nie ograniczała się jedynie do pomocy, wsparcia i łączności.
Książka Doroty Majewskiej i Aleksandry Prykowskiej to autoryzowany zapis życia Danuty Rossman wzbogacony o dotąd niepublikowane dokumenty i fotografie.
Piotr M. Majewski
Niech sobie nie myślą, że jesteśmy kolaborantami. Protektorat Czech i Moraw 1939–1945
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
premiera: 18.08.2021
Choć użyte w tytule zdanie przypisywane premierowi utworzonego przez Hitlera Protektoratu Czech i Moraw prawdopodobnie nigdy nie padło, to znakomicie oddaje dylematy, przed którymi stanęli Czesi pod niemieckim protektoratem, lawirujący między współpracą z III Rzeszą a patriotyzmem. Ujmując rzecz w największym skrócie, to historia ludzi, którzy zdecydowali się dać przeciwnikowi palec, a później przydarzyło im się to, przed czym przestrzega popularne porzekadło.
Kontynuacja wielokrotnie nagradzanej książki „Kiedy wybuchnie wojna? 1938. Studium kryzysu” (Finał Nike 2020, Nagroda im. Jerzego Giedroycia, Nagroda Klio 2019).
Mikołaj Marcela
Selekcje. Jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwa i świat
Wydawnictwo Znak
premiera: 11.08.2021
Trudno sobie wyobrazić świat bez szkoły.
A może właśnie to powinniśmy dziś zrobić?
Czego uczy nas szkoła? Czy poza tabliczką mnożenia nie wpaja w nas uległości, bierności, posłuszeństwa, rywalizacji i pracy pod przymusem?
Wierzymy, że szkoła rozwija w dzieciach zaradność, niweluje nierówności społeczne i przyczynia się do postępu świata. To mit! Jest dokładnie na odwrót! To ona w dużym stopniu sprawia, że ludzie są nieszczęśliwi. To ona prowadzi społeczną selekcję, już kilkulatków dzieląc na lepszych i słabszych. To ona czyni świat coraz gorszym miejscem do życia i to również przez nią najczęściej zapominamy, kim jesteśmy, przestajemy być sobą.
Szkoła jest instytucją stworzoną w konkretnym czasie i dla realizowania określonych celów. Tyle tylko, że ten czas i cele dotyczą XIX wieku – wtedy narodził się system edukacji, w ramach którego funkcjonują nasze szkoły. Zwłaszcza dziś, w dobie nauki zdalnej – bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – potrzebujemy zupełnie innego myślenia o edukacji i jej roli w naszym życiu, zrozumienia, jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwa i świat. Potrzebujemy też konkretnej wiedzy, by uratować nasze dzieci – zróbmy wszystko, by szkoła nie zabiła w nich kreatywności, głodu poznawania świata i marzeń!
Katarzyna Młynarczyk, Bartłomiej Rak
Rzemieślnicy. 10 inspirujących historii o pracy ludzkich rąk
Wydawnictwo Znak Koncept
premiera: 11.08.2021
Maciek i Ewka rzucili dotychczasowe życie. Teraz, z dala od miasta, prowadzą agroturystykę zgodnie z rytmem przyrody. Jako prawdziwi gospodarze dzielą się swoją filozofią z gośćmi.
Mieczysław produkuje w pełni wartościową żywność bez zbędnych „ulepszaczy”. Uważa, że „trzeba okazywać radość, sprzedając komuś swój produkt”, i tym kieruje się w życiu.
Asia i Michał tworzą piękne meble i wierzą w świadomy proces produkcji, który kontrolują od początku do końca.
Agata, Tomasz i Mariusz zdecydowali się zmienić swoje życie i zacząć robić buty. Dziś wiedzą, że skupienie na detalach, indywidualne podejście do konkretnego modelu oraz przemyślany wybór techniki i materiału to klucze do sukcesu.
Dla nich i dla kilku innych osób, których historie znajdziesz w tej książce, slow life to coś więcej niż hashtag na Instagramie. To filozofia, która może się okazać lekarstwem dla społeczeństwa wyniszczonego przez rozszalałą konsumpcję.
Jedni przejęli rodzinne biznesy i kultywują wieloletnie tradycje, inni rzucili świat korpo, by odnaleźć spełnienie. Mimo że przebyli różne drogi, łączy ich wiele. Bycie współczesnym rzemieślnikiem to nie tylko praca. To styl życia, który determinują pasja, czułość wobec materiałów, postawa proekologiczna i szacunek do klienta.
Poznaj bohaterów książki „Rzemieślnicy”. Niech ich historie staną się dla ciebie inspiracją do zmiany własnego życia i przyniosą odwagę do podejmowania lepszych decyzji na co dzień.
Tomasz Słomczyński
Kaszëbë
Wydawnictwo Czarne
premiera: 4.08.2021
Kaszuby, podobnie jak Śląsk, są na tle pozornie monolitycznej tożsamościowo Polski regionem wyjątkowym. Przez lata traktowane z podejrzliwością – dla jednych zbyt polskie, dla drugich zbyt niemieckie. Rozpięte pomiędzy Wschodem a Zachodem, z własnym językiem, świadome swej odrębności, mocno zanurzone w historii, otoczone wspaniałą przyrodą.
Dla Tomasza Słomczyńskiego Kaszuby od kilku lat są domem, ale także wyzwaniem. Uczy się języka, opisuje lokalne historie zbierane podczas wędrówek. Ta kaszubska wanoga daje mu możliwość spojrzenia z bardzo bliska, a spotkania z miejscowymi i przyjezdnymi stają się punktem wyjścia do opowieści o złożonej tożsamości Kaszubów, ich burzliwej przeszłości i współczesnych problemach.
Powtarzane tu przez kolejne pokolenia hasło „Ni ma Kaszëb bez Pòlonii, a bez Kaszëb Pòlsczi”, raz brzmiące niczym pochwała jedności, to znów podkreślające odrębność, jest także zachętą, by wraz z autorem dowiedzieć się więcej o tym niezwykłym kawałku naszego kraju.
S.L. Sznajderman
Wojna w Hiszpanii. Reportaż z głębi kraju
tłum. Magdalena Kozłowska
Wydawnictwo Czarne
premiera: 11.08.2021
Szmuel Lejb Sznajderman, klasyk literatury jidysz, dziennikarz, eseista, reporter, jako korespondent gazet „Hajnt” i „Nasz Przegląd” wyruszył do Hiszpanii, by relacjonować przebieg wojny domowej.
Sznajderman podróżował po wschodniej części kraju, pozostającej pod kontrolą republikanów. Zależało mu na pokazaniu entuzjazmu dla socjalistycznej rewolucji wymierzonej przeciwko dyktaturze generała Franco. Pokazał jednak również strach i zmęczenie. Rozmawiał z bojownikami, politykami, a także z rolnikami, pracownikami fizycznymi, właścicielami winnic. Ważny fragment książki to relacja z klasztoru Montserrat nieopodal Barcelony, gdzie autor poszukiwał starych żydowskich manuskryptów.
Sznajderman zyskał miano pierwszego żydowskiego korespondenta wojennego, ale niniejsza książka to przede wszystkim opowieść o tyłach frontu i zwykłych ludziach, którzy w ogarniętym krwawą wojną domową kraju usiłują prowadzić normalne życie.
Reportaże, które wydano w jidysz już w 1938 roku, po raz pierwszy ukazują się w polskim tłumaczeniu. Uzupełniają je zdjęcia autorstwa Dawida Szymina (później znanego jako David Seymour), towarzysza w podróży i przyjaciela Sznajdermana, które dołączono także do wydania z 1938 roku.
Paul Theroux
Na równinie węży. Podróż po Meksyku
tłum. Michał Szczubiałka
Wydawnictwo Czarne
premiera: 25.08.2021
Paul Theroux spędził życie, przemierzając świat i wysłuchując niezwykłych opowieści ludzi z odłegych zakątków globu, by w końcu odkryć, że najciekawsze historie można nieraz usłyszeć tuż za płotem. Poruszony medialną burzą związaną z napływem meksykańskich imigrantów wyrusza na południe i na początek przemierza pas amerykańsko-meksykańskiego pogranicza. Na każdy aspekt życia w tej pustynnej okolicy pada cień granicznego muru. To kolonia taniej siły roboczej dla USA, kontrolowana przez kartele narkotykowe i niszczona przez wojny gangów. Gdy zapuszcza się w głąb kraju, sytuacja wygląda niewiele lepiej. Rozmówcy Theroux opowiadają o narkotykach, przemocy, wyzysku, braku pracy i niesprawiedliwości, która spotyka mniejszości etniczne.
Jednak współczesny Meksyk w oczach Theroux ma nie tylko ciemne barwy – to kraj pełen kolorów i energii, a jego mieszkańcy znajdują sposoby, by mierzyć się z trudnościami. Znajdzie się tu też miejsce na humor i ironię – znaki firmowe wielkiego pisarza podróżnika.
Jerzy A. Wlazło, Katarzyna Rij
Lubomir Tomaszewski. Portret w płomieniach
Wydawnictwo Agora
premiera: 25.08.2021
Lubomira Tomaszewskiego (1923–2018) znamy w Polsce przede wszystkim z porcelanowych figurek, które projektował dla fabryki w Ćmielowie. Eleganckie i lekkie, zdobiły polskie mieszkania już w latach 50. i 60., są produkowane do dzisiaj i wciąż nie wychodzą z mody. Podobny status mają unikalne w skali światowej serwisy do kawy Ina oraz Dorota.
Mniej znane są natomiast losy i twórczość Tomaszewskiego po emigracji do Stanów Zjednoczonych w 1966 roku. Praca wykładowcy na uczelni artystycznej w Bridgeport dała mu swobodę tworzenia. Za oceanem malował obrazy ogniem i dymem, ale największą sławę przyniosły mu rzeźby w kamieniu, drewnie i metalu. Zdobył w Stanach miano „rzeźbiarza ruchu”.
Na artystyczne wybory Tomaszewskiego cień położyła rodzinna tragedia – w tej książce linia życia i linia sztuki połączyły się w pasjonującą opowieść.
Mitchell Zuckoff
11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat
tłum. Paulina Surniak, Adrian Stachowski
Wydawnictwo Poznańskie
premiera: 11.08.2021
Jedenastoletni Bernard po raz pierwszy leciał samolotem. Dwuletnia Christine zostawiła w łóżku ukochaną przytulankę, żeby nic jej się nie stało podczas podróży. Stewardessa Amy Sweeney właśnie wróciła z urlopu wychowawczego i nie mogła się pogodzić z tym, że nie odprowadzi tego dnia córeczki do przedszkola. Zandra i Robert lecieli w podróż poślubną na Hawaje. Renée May, stewardessa, chciała zaskoczyć rodziców niespodziewaną wizytą. Zamierzała powiedzieć im, że jest w ciąży.
11 września 2001 roku terroryści porwali cztery samoloty, zamierzając rozbić je o najważniejsze budynki Stanów Zjednoczonych. Dwa boeingi uderzyły w wieże World Trade Center, jeden w Pentagon. Ostatni zamach został częściowo udaremniony przez bohaterskich pasażerów – samolot spadł na ziemię w terenie niezabudowanym.
Mitchell Zuckoff zaczął dokumentować losy osób dotkniętych przez zamachy terrorystyczne z 11 września już następnego dnia – i nie przestawał przez kilkanaście lat. Bohaterami jego książki są pasażerowie porwanych samolotów, strażacy, pracownicy World Trade Center i ich bliscy, a także mieszkańcy Shanksville w Pensylwanii, gdzie rozbił się ostatni samolot. Zuckoff odtwarza ten dzień minuta po minucie, z precyzją i empatią, w skali intymnej i monumentalnej. Przenosi czytelnika do samolotów, do płonących wież i do wozów strażackich pędzących w ich stronę. Ta książka to misterna układanka z ludzkich historii, eksponująca siły, które łączą ludzi w ekstremalnych okolicznościach.
06
sierpień
2021
Irak. Podróż przez kraj wymyślony
Irak. Piekło w raju – Paweł Smoleński w #opartenafaktach10 sierpnia o godzinie 18:00 zapraszamy na kolejne w tym roku spotkanie z cyklu #opartenafaktach, będące efektem współpracy Stowarzyszenia Re-Prezentacje i KBF.
Naszym gościem będzie Paweł Smoleński, reporter, publicysta, od 1989 roku dziennikarz „Gazety Wyborczej”, wcześniej współpracownik pism drugiego obiegu. Autor takich książek jak: Pokolenie kryzysu, „Gazeta Wyborcza” — lustro demokracji, Salon patriotów, Pochówek dla rezuna, Oczy zasypane piaskiem. Laureat Nagrody im. Kurta Schorka oraz Nagrody Pojednania Polsko-Ukraińskiego. Mieszka w Warszawie.
Książka „Irak. Piekło w raju” to zapis nostalgii za światem złym i lęku przed światem lepszym, ale jeszcze nie do końca poznanym. To opowieść o złu, które przestaje dziwić, bo tak bardzo wrasta w doświadczenie zwykłych ludzi.
Smoleński nie występuje tylko w roli kronikarza, ale także komentatora wydarzeń i relacji nieraz ze sobą sprzecznych. Portretuje ludzi zagubionych, naznaczonych lękiem przed traumą, która była udziałem niewinnych, skazanych na istnienie w świecie, w którym nie ma jasno określonych wartości i wszystko tak naprawdę niespodziewanie może się zmienić. Dzięki tej książce można odkryć co myślą dziś wahabici, oficerowie wywiadu i bezpieki Saddama, i jak działają niektóre stowarzyszenia mistyczne.
Spotkanie poprowadzi Aleksander Gurgul, dziennikarz „Gazety Wyborczej”. W 2021 roku stworzył serwis Klimat i Środowisko „Gazety Wyborczej”, a obecnie koordynuje prace zespołu dziennikarzy zajmujących się ochroną klimatu i ochroną środowiska. Wcześniej przez 6 lat pracował w krakowskim oddziale „Gazety Wyborczej” i zajmował się tematyką miejską. Jest stypendystą waszyngtońskiego think tanku Atlantic Council, a także współpracownikiem amerykańskiej organizacji Transatlantic Media Network. Kończył dziennikarstwo, amerykanistykę i latynoamerykanistkę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Włóczykij i powsinoga, najdalej dotarł na wyspy Galapagos.
Spotykamy się stacjonarnie w Pałacu Potockich przy Rynku Głównym 20 i równolegle w sieci!
Wydarzenie odbędzie się w Pałacu Potockich, na pierwszym piętrze zabytkowej kamienicy na rogu Brackiej i Rynku (nr 20). Wejście przez księgarnię Bunkier Bookstore MOCAK.
Na spotkanie obowiązują bezpłatne wejściówki, można je pobrać ze strony: https://app.evenea.pl/event/pieklowraju/
Zaplanowana jest także transmisja na profilach Non-Fiction. Festiwal reportażu i Kraków Miasto Literatury UNESCO na Facebooku oraz na platformie PLAY KRAKÓW www.playkrakow.com.
Irak. Piekło w raju – Paweł Smoleński w #opartenafaktach10 sierpnia o godzinie 18:00 zapraszamy na kolejne w tym roku spotkanie z cyklu #opartenafaktach, będące efektem współpracy Stowarzyszenia Re-Prezentacje i KBF.
Naszym gościem będzie Paweł Smoleński, reporter, publicysta, od 1989 roku dziennikarz „Gazety Wyborczej”, wcześniej współpracownik pism drugiego obiegu. Autor takich książek jak: Pokolenie kryzysu, „Gazeta Wyborcza” — lustro demokracji, Salon patriotów, Pochówek dla rezuna, Oczy zasypane piaskiem. Laureat Nagrody im. Kurta Schorka oraz Nagrody Pojednania Polsko-Ukraińskiego. Mieszka w Warszawie.
Książka „Irak. Piekło w raju” to zapis nostalgii za światem złym i lęku przed światem lepszym, ale jeszcze nie do końca poznanym. To opowieść o złu, które przestaje dziwić, bo tak bardzo wrasta w doświadczenie zwykłych ludzi.
Smoleński nie występuje tylko w roli kronikarza, ale także komentatora wydarzeń i relacji nieraz ze sobą sprzecznych. Portretuje ludzi zagubionych, naznaczonych lękiem przed traumą, która była udziałem niewinnych, skazanych na istnienie w świecie, w którym nie ma jasno określonych wartości i wszystko tak naprawdę niespodziewanie może się zmienić. Dzięki tej książce można odkryć co myślą dziś wahabici, oficerowie wywiadu i bezpieki Saddama, i jak działają niektóre stowarzyszenia mistyczne.
Spotkanie poprowadzi Aleksander Gurgul, dziennikarz „Gazety Wyborczej”. W 2021 roku stworzył serwis Klimat i Środowisko „Gazety Wyborczej”, a obecnie koordynuje prace zespołu dziennikarzy zajmujących się ochroną klimatu i ochroną środowiska. Wcześniej przez 6 lat pracował w krakowskim oddziale „Gazety Wyborczej” i zajmował się tematyką miejską. Jest stypendystą waszyngtońskiego think tanku Atlantic Council, a także współpracownikiem amerykańskiej organizacji Transatlantic Media Network. Kończył dziennikarstwo, amerykanistykę i latynoamerykanistkę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Włóczykij i powsinoga, najdalej dotarł na wyspy Galapagos.
Spotykamy się stacjonarnie w Pałacu Potockich przy Rynku Głównym 20 i równolegle w sieci!
Wydarzenie odbędzie się w Pałacu Potockich, na pierwszym piętrze zabytkowej kamienicy na rogu Brackiej i Rynku (nr 20). Wejście przez księgarnię Bunkier Bookstore MOCAK.
Na spotkanie obowiązują bezpłatne wejściówki, można je pobrać ze strony: https://app.evenea.pl/event/pieklowraju/
Zaplanowana jest także transmisja na profilach Non-Fiction. Festiwal reportażu i Kraków Miasto Literatury UNESCO na Facebooku oraz na platformie PLAY KRAKÓW www.playkrakow.com.
06
sierpień
2021
Znad Mapy Michał Milczarek
Znad Mapy Michał MilczarekWojciech Szot – Państwa i moim gościem w kolejnej odsłonie rozmów “Znad Mapy” jest Michał Milczarek, człowiek, który przed nagraniem powiedział, że ma dość specyficzną tożsamość, którą chciał wpisać w Spis Powszechny. Jaka to tożsamość?
Michał Milczarek – Mieszkam od 17 lat w Krakowie, ale pochodzę ze Szczecina. Chciałem jakoś ująć swoją lokalną szczecińskość. Ale, jak wiadomo Szczecin w Polsce znajduje się zaledwie od 70 kilku lat, więc trudno chwycić się czegoś bardziej konkretnego, zakorzenionego. Ziemie Odzyskane nazywamy “poniemiecją”. Z jednej strony to prawda, to są Ziemie Odzyskane, które są nieco inne niż ta część Polski, która była w jej składzie przed II wojną światową. Z drugiej strony to jest też obszar, który był objęty również przez ostatnie plejstoceńskie zlodowacenie. Lodowiec wycofał się z okolic Szczecina mniej więcej 17 tysięcy lat temu. I ja myślałem o tej tożsamości polodowcowej. To jest dla mnie bardzo istotne w kontekście mapy, którą wybrałem i generalnie w kontekście moich pasji, obsesji i fascynacji.
Bardzo lubię Rosję i daleką Północ. Kiedyś te moje tereny, Szczecin, północna Polska, Pomorze Zachodnie to była po prostu tundra po której chodziły renifery i w której pojawili się łowcy, myśliwy polujący na te zwierzęta, którzy zapewne żyli w czumach. Tak samo, jak żyją dziś w północnej Rosji Czukcze. To bardzo pobudza moją wyobraźnię. Szukam czasami polodowcowych głazów narzutowych, które lodowiec przyniósł ze Skandynawii. Oczywiście można by było pójść dalej i zastanowić się nad tym, czym jest Ziemia, czym jest klimat. Jak ten świat, do którego jesteśmy przyzwyczajeni jest w pewien sposób nieoczywisty, bo trwa mniej więcej 15 tysięcy lat u nas.
Wojciech Szot – Zanim w takie dalekie obszary filozoficzne się udamy, to musimy się udać w daleki obszar lądowy, który pokazuje mapa, którą wybrałeś. Mapa pokazująca coś na przecięciu map, globusa.
Michał Milczarek – Wybrałem mapę, która przedstawia jednocześnie wschodni kraniec Rosji. Wschodnią część Kamczatki, a przede wszystkim Czukotkę, gdzie Rosja oraz cały kontynent azjatycki się kończy. Z drugiej strony mamy Alaskę i północno-zachodnią część Ameryki Północnej z łańcuchem Aleutów, które jak naszyjnik wiszą nad morzem Beringa i trochę spinają te dwa kontynenty.
Czukotka i Alaska to są jakby dwa osobne końce świata. Dwa końce, które często znajdują się albo po dwóch końcach mapy świata, albo w innej partii atlasów i trzeba przerzucić ze 30 stron atlasu, żeby zobaczyć, co jest kawałek dalej, za tą linią, gdzie dana mapa się kończy. Na tej, którą pokazuję mamy jedno i drugie jednocześnie.
To jest to też mapa, która przedstawia świat, który został 10-15 tysięcy lat temu zatopiony, czyli świat dawnej Beringi, owego stałego lądu, który łączył te dwa kontynenty, ale który zniknął pod wodą, gdy plejstoceńskie lodowce zaczęły się kończyć na całym świecie i to wszystko zniknęło. Właśnie tędy, przez ten lądowy pomost, cała Ameryka Północna i Południowa, zostały przez człowieka zasiedlone. Po dziś dzień jest to też miejsce, w którym żyją fascynujące kultury, narody. Narody, które wciąż częściowo prowadzą tradycyjny tryb życia, którego korzenie tkwią w głębokiej prehistorii. Mam tutaj na myśli przede wszystkim Eskimosów Jupik, Inuitów, Inupiak z Alaski czy też Czukczów oraz tychże samych Eskimosów Jupik, którzy żyją po stronie azjatyckiej. Są narodem transkontynentalnym i to, co dla nas jest końcem mapy, dla nich jest po prostu środkiem domu. Ich dom jest przecięty przez te dwa końce mapy.
Wojciech Szot – Mówisz, że są transkontynentalni, ale na jednym i drugim kontynencie są dwa mocarstwa, które trochę się nie znoszą jednak. W jaki sposób oni są transkontynentalni w tej sytuacji geopolitycznej?
Michał Milczarek – Bardzo ciekawe pytanie, bo ja uciekłem w prehistorię, a jednocześnie mamy tutaj Rosję i Stany Zjednoczone. Czyli dwa mocarstwa, które w XX w. prowadziły ze sobą Zimną Wojnę. Dziś stosunki między nimi też nie są najlepsze. W XX wieku pojawiła się tam tak zwana lodowa kurtyna. Mówimy w Europie, że my zostaliśmy odcięci od zachodu przez tak zwaną żelazną kurtynę, tak tutaj mamy lodową czy lodowatą. Granica była stopniowa zamykana. Pierwsze próby zamknięcia granicy między wczesnym Związkiem Radzieckim a Stanami to są lata 20. wieku XX. W latach 30. to już właściwie zostało zamknięte na amen, a po II wojnie światowej, już nie był szans podróżować z jednego końca na drugi.
Ci ludzie znaleźli się w zupełnie innych światach. Jedni w komunistyczno-totalitarnym Związku Radzieckim, inni w kapitalistycznych Stanach Zjednoczonych. Bez możliwości odwiedzenia swoich rodzin, bliskich, znajomych, którzy po prostu zostali po drugiej stronie tej cieśniny Beringa. W najwęższym punkcie – między lądem stałym na Alasce, a Rosją – mamy zaledwie 82 km. Z drugiej strony, między Wyspą Świętego Wawrzyńca w Saint Lawrence Island należąca do Stanów, a lądem stałym na Czukotce jest jeszcze mniej, bo 72 km. Po obu stronach żyje ten sam naród, eskimosi.
Oni mi mówili na przykład tak: „Mój dziadek przepłynął z Rosji na Świętego Wawrzyńca i potem nie mógł już wrócić do domu, bo w międzyczasie zamknięto granice.” Bał się wrócić z powrotem. To trwało aż po lata 90., kiedy Związek Radziecki upadł i kurtyna została częściowo uchylona, częściowo stopniała i te narody zaczęły odwiedzać się nawzajem. Zaczęły latać małymi czarterowymi samolotami. One wciąż tam latają, mniej więcej raz na miesiąc zabierają z 15-20 pasażerów. Próbują odnowić kontakty, co jest trudne, bo minęło jakieś 90 lat. Oni już często nie używają swojego języka. Jedni mówią po rosyjsku, inni po angielsku. Żeby odwiedzić swoją rodzinę, muszą sięgać po pomoc tłumacza.
Jest jeszcze przypadek skrajny w tym wszystkim. W środku cieśniny Beringa leżą dwie wyspy, Diomedesy. Po angielsku to jest Little Diomede i Big Diomede. Jedna jest amerykańska, druga rosyjska, a między nimi są zaledwie cztery kilometry. Patrzy się z jednego końca świata na drugi. Po amerykańskiej stronie, na małym Diomedesie wciąż jest wioska eskimoska, w której mieszka około 100 osób. Do nich helikopter lata raz na tydzień, o ile oczywiście pogoda pozwoli. Natomiast na rosyjskiej wyspie stacjonują wojska ochrony pogranicza.
Eskimosów, którzy tam zamieszkiwali mniej więcej w latach 40. wysiedlono na stały ląd. Te dwie wyspy – z naszego punktu widzenia, absolutnie dwa końce świata – były centrum kontaktów dla narodów czukockich i eskimoskich. Kontakty społeczne, handlowe między tymi dwoma kontynentami odbywały się właśnie tam.
Tego już właściwie nie ma. Tutaj trochę kamyczek do rosyjskiego ogródka, bo, podczas, gdy w obu państwach nie wymaga od przedstawicieli autochtonów wyrabiania wiz – czy to rosyjskiej czy amerykańskiej – to jednak Rosjanie żądają mnóstwa papierów, zaproszeń. Oczekiwanie na pozwolenie na lot do Rosji trwa nawet kilka miesięcy. Dla nich to jest taka granica. Zimną wojnę wciąż mają w głowie.
Wojciech Szot – Skąd Ty się tam znalazłeś?
Michał Milczarek – Mogę powiedzieć, że po prostu kupiłem bilet na samolot.
Wojciech Szot – Ale ludzie kupują bilet na samolot w różne kierunki. Dlaczego tam?
Michał Milczarek – Dlaczego tam? Teraz mogę się wymądrzać, bo już jestem dojrzały, skończyłem studia i tak dalej i sobie teraz to interpretuję. Mnie tam bardzo mocno ciągnęło od dzieciństwa. Od okresu, kiedy miałem 8-12 lat. Mogłem godzinami patrzeć w atlasy, mapy. Wtedy nie rozumiałem oczywiście, dlaczego ciągnęło mnie na daleką północ czy na Syberię. Na ten daleki rosyjski wschód, na Syberię, ale również Grenlandia, Kanada, Alaska. Generalnie, jak najbliżej bieguna. Im bliżej bieguna, tym lepiej.
Dzisiaj interpretuję sobie to tak, że dla mnie to jest w pewnym sensie doświadczenie filozoficzne. W takim najbardziej swoim, źródłowym wymiarze. To jest próba dotknięcia, muśnięcia, poczucia na sobie rzeczywistości źródłowej. Natury źródłowej, która w dziejach filozofii miała mnóstwo kryptonimów. Byt, bycie, istnienie. Jak sięgniemy do presokratyków, jońskich filozofów przyrody, to to będzie “arche”. Ten pierwiastek podstawowy, rzeczywistość podstawowa, która przybiera różne formy, a potem się nie rozpada z powrotem. Albo w wariancie antropologii faktycznej, która jest mi bliska. Na przykład nicość albo nic. Dzisiaj mnie to pociąga również w tym wymiarze, że tam się przejawia natura pierwotna, odsłania w większym stopniu, niż w Polsce. W większym stopniu, niż w miejscu, które jest dla mnie oswojone, które znam, które jest moją sferą troski o moje własne ego. Tych wszystkich praktyk, które codziennie wykonujemy, które są automatyczne. Kiedy opuszczamy to miejsce i opuszamy ten obszar nadmiaru rzeczy, przedmiotów, budynków, domów, samochodów, gdzie Internet jest bardzo słaby – konfrontujemy się z czymś, co ma charakter źródłowy. Konfrontujemy się z pustym, lodowatym oceanem na północy, na przylądkach z czystą tundrą. Przynajmniej dla mnie jest to bardzo istotne i to mnie tam bardzo mocno popycha. Sprawia, że bardzo tego potrzebuję i lubię tam jeździć.
Wojciech Szot – Mówiłeś, że byłeś po jednej i po drugiej stronie. Jak te doświadczenia są różne dla ciebie? Czy doświadczenia bycia na Czukotce jest bliższe temu doświadczeniu wyłączenia się, niż na Alasce? Róznica jest w dostępie do “nowoczesności?”
Michał Milczarek – Oczywiście jest ta różnica i trafnie ją wychwyciłeś. Więcej technologii dociera na Alasce. I może problem tam jest nie tyle w technice, ile w całym zapleczu konsumpcyjnym, artystycznym, hiperkapitalistycznym, który z tym wszystkim się wiąże. Wcale nie chcę powiedzieć oczywiście, że w Rosji tego nie ma, bo jest.
Najpierw byłem na Czukotce. To był rok 2010. Marzyłem, żeby dojechać tam na sam kres, na sam koniec, na przylądek Dieżniowa, czyli nad cieśninę Beringa, ale jest to niesłychanie trudne. Czukotka jest terytorium zamkniętym. Cała Czukotka, to jest wciąż jeszcze spuścizna po Związku Radzieckim. Trzeba mieć przepustkę od FSB, a żeby samemu ją zdobyć to jest praktycznie niemożliwe, bo trzeba to zrobić na miejscu, a żeby to zrobić na miejscu, to trzeba już ja mieć, więc błędne koło. Trzeba sięgnąć po pomoc biura podróży albo czegoś w tym rodzaju i za ich pośrednictwem to wszystko robić. Udało mi się to też dlatego, że znam język rosyjski w sposób biegły. Biuro podróży, które bierze udział w wyrabianiu takiej przepustki, bierze wtedy odpowiedzialność za takiego delikwenta.
Jeżeli on ma być zupełnie sam na Czukotce, to musi znać rosyjski, żeby choćby rozmawiać z FSB. A będzie rozmawiał z FSB, bo pierwszą osobą, którą tam zobaczy, będzie oficer FSB. Nawet z samolotu się tam nie wysiądzie, bo do samolotu wchodzą oficerowie, ustawiają się między rzędami foteli i sprawdzają u wszystkich przepustki.
To jest bezdroże, czysta tundra. Nie ma dróg. Wybór danej miejscowości oznacza, że trzeba będzie trzeba tam spędzić cały pobyt albo jego większość. Dlatego wtedy nie wybrałem okolicy Cieśniny Beringa, tylko doleciałem jeszcze lokalnym samolotem, do miejscowości Egwiekinot nad zalewem krzyża tak to się nazywa. Egwiekinot leży na półkuli zachodniej, za 180 południkiem, gdzie zaczyna się jedyna czukocka droga. Droga to dużo powiedziane, bo to jest jeden pas z pokruszonej skały, a`la żwiru, nasypany w tej tundrze. Nie ma tam mostów. Wszystkie rzeki, czasami głębokie na metr pokonuje się w brud. Jeżdżą tam tylko ciężarówki na wielkich kołach. Do najbliższej miejscowości jest 800km. Pokonałem te 800km w 10 dni autostopem. W jednym miejscu na kopalni złota czekałem na kolejny samochód, na kolejna taką ciężarówkę przez tydzień.
Wojciech Szot – I gdzie Ty mieszkałeś? Miałeś namiot ze sobą?
Michał Milczarek – Żartowałem, że w końcu odnalazłem ten mityczny komunizm, który miał do nas przyjść z Rosji. Mieszkałem koło kopalni złota, w hotelu dla robotników. Tam nie było nawet sklepu. Był tylko hotel, kopalnia, ciężki sprzęt do wydobywania złota i nic więcej. Oni tam cudzoziemca widzą może raz na dwa lat, więc oczywiście powiedzieli: „Śpij u nas za darmo. Tutaj masz pokój, masz łóżko. Mamy stołówkę, to oczywiście możesz też za darmo tutaj jeść śniadania, obiady, kolacje.” Można powiedzieć, takie ‘all inclusive’ prawie było. Był sklepik dla tych górników, gdzie kupowało się podstawowe rzeczy typu pasta do zębów, papier toaletowy, czekolada, papierosy. Alkoholu nie było, bo wiadomo, czym to by potem groziło.
Chciałem sobie kupić czekoladę, bo miałem apetyt na coś słodko i mówią: „No tak, ale Pan tu nie pracuje, nie?” Mówię: „No nie.” U nich był obrót bezgotówkowym. Odliczają to po prostu od pensji. I tak dostałem tą czekoladę za darmo. Przez 10 dni nie wydałem ani rubla, ani złotówki. Można doświadczyć również czegoś takiego. Z drugiej strony, miałem telefon satelitarny, bo to też było jedno z wymagań FSB i od czasu do czasu musiałem dzwonić do tego biura podróży i się meldować, że jestem w tym miejscu, że wszystko w porządku. I oni potem ewentualnie dzwonili do FSB, że nasz autostopowicz jest nadal na kopalni złota i czeka na okazję już tydzień.
Akurat tej opowieści w książce „Donikąd” nie ma. Ja ją sobie zostawiłem, żeby może kiedyś napisać coś jeszcze innego i w nieco inny sposób.
Wojciech Szot – A w jaki sposób chciałbyś napisać?
Michał Milczarek – Inaczej językowo – że tak powiem – to opowiedzieć i trochę w inny sposób. Nie chcę zdradzać i opowiadać o czymś, czego jeszcze tak naprawdę nie zrobiłem. Zostawmy to i poczekajmy, jak kiedyś może to zrobię.
Wojciech Szot – To teraz kto i dla kogo zrobił tą mapę?
Michał Milczarek – Jest to mapa z 1826 roku, czyli liczy sobie już niemal 200 lat. Jest to mapa rosyjska z jakiegoś dużego atlasu, który opisywał w sposób kartograficzny ówczesne Imperium Rosyjskie. Z tego, co pamiętam, była to mapa, w której stworzeniu uczestniczyło wojsko rosyjskie. Jak wiadomo w XIX wieku, do roku 1867 Alaska była terytorium należącym do Rosji, była rosyjską kolonią zamorską.
Można powiedzieć, że cała Syberia była kolonią, ale współcześni historycy rosyjscy – na przykład Alexander Etkind – mówią, że to była tak zwana kolonia wewnętrzna, że ten kraj tak naprawdę kolonizował się sam. Ale Alaska była kolonią zamorską, rosyjskim końcem świata, po końcu świata – można tak powiedzieć.
Żeby zilustrować tą tezę, mógłbym sięgnąć po relację z podróży rosyjskiego geografa, Ławrientija Zagoskina. Podróżował z Petersburga na Alaskę w 1840 roku i zajęło mu to 9 i pół miesiąca. Wyjechał z Petersburga w Nowy Rok. Do Moskwy, to blisko. Następnie na saniach zaprzężonych w konie do Irkucka. Potem czekał w Irkucku aż na rzece stopnieją lody i statek parowy zawiezie go do Jakucka.
W Jakucku kończyły się drogi, którymi można było podróżować w saniach i taką ścieżką się podróżowało na koniach nad morze Ochockie. To znów trwało jakiś miesiąc albo dwa. Tam czekało się na statek, który raz na rok płynął z miejscowości Ochock nad morzem Ochockim na Alaskę. To też trwało jeszcze z pół miesiąca. On to nazwał podróżą w zaświaty. Dotarł do celu po dziewięciu i pół miesiącach. Nie było innych form komunikacji.
Jedyna alternatywna trasa prowadziła z Petersburga przez cały Atlantyk, dookoła Ameryki Południowe, aż po Antarktydę i z powrotem do góry, przez Pacyfik aż nad Alaskę. Rosjanie zajęli Alaskę tylko i wyłącznie ze względu na futra zwierząt, które tam występowały. Konkretnie rzecz biorąc na futra wydr morskich, które były bardzo drogi i bardzo cenione w Chinach. Problem w tym, że w sposób skuteczny polować na te zwierzęta potrafili tylko przedstawiciele tych narodów, które tam mieszkały – Aleuci mieszkający na Wyspach Aleuckich. W ten sposób ich eksploatowano, zmuszając do polowania na te zwierzęta. Trochę to przypomina kolonię króla Leopolda, belgijskiego w Kongo, gdzie zbierano kauczuk. Też miejscowi to robili. Wielu Aleutów straciło przy tym życie. Pod koniec XVIII wieku wybuchł bunt, Aleuci zbuntowali się przeciwko Rosjanom. W rezultacie niemal wszyscy zostali wyrżnięci. Populacja Aleutów jest dzisiaj mała i to jest pokłosie tej kolonialnej władzy rosyjskiej. Liczby nie są wielkie, ale te narody zawsze były liczne. To są narody, które mogą mieć 10-15 tysięcy osób czy nawet mniej. Rosjanie w końcu doszli do wniosku, że przestała im się opłacać Alaska i sprzedali ją bez większego żalu Stanom Zjednoczonym. Wówczas w Stanach oceniali ten zakup jako głupotę. Jak można było kupić taki kawał lodu na dalekiej północy, gdzie nic nie ma. Ale jednak była to dobra inwestycja. Chyba 5 milionów dolarów – jak mnie pamięć nie myli.
Wojciech Szot – Na mapie widać, że od strony Czukotki, eksploracja terenu była na całkiem zaawansowanym poziomie. Co innego na Alasce, ale to chyba jest trochę kwestia tego, że wnętrze kontynentu nie interesowało za bardzo tych, którzy tą mapę robili – tak mi się wydaje.
Tak. Dokładnie. Twoja intuicja jest tutaj trafna. Pierwszy raz Siemion Dieżniow, kozak rosyjski ze swoimi towarzyszami odkrył ową Cieśninę Beringa i dopłynął tutaj w 1648 roku, podróżując wzdłuż północnego wybrzeża Czukotki. Rosjanie formalnie wcielili Czukotkę do swojego państwa, ale wówczas poszukiwali soboli. Okazało się, że tych zwierząt jest tam niewiele i Czukotka ich nie interesowała. Właściwe aż po XX wiek tam nie było niemalże żadnych przedstawicieli rosyjskiej władzy ani żadnych rosyjskich osad. Wrogość Czukczów też odegrała swoją rolę, ponieważ oni nie chcieli płacić podatku kolonialnej władzy rosyjskiej i buntowali się całkiem skutecznie.
Po tym, jak sprzedali Alaskę, Amerykanie penetrowali Czukotkę i otwierali na niej swoje sklepy. Nawet Czukcze i Eskimosi mieszkający na Syberii, czasami lepiej mówili po angielsku troszeczkę, niż po rosyjsku. Krążyły też dolary. Faktem jest, że północne wybrzeże ich nie interesowało zupełnie. Wnętrze również nie. Ich interesowały tylko i wyłącznie wydry morskie, które mieszkają na Aleutach, czyli na łańcuchu wysp na dole mapy, na południu i również na południowym brzeg Alaski, aż po granice z Kanadą. Natomiast w głąb lądu nie zapuszczali się. W okolicy Cieśniny Beringa też niemal w ogóle ich nie było.
Wojciech Szot – Jesteś kimś, kto potrzebuje doświadczyć abstrakcji? Bo tak mi się widzą twoje doświadczenia.
Michał Milczarek – Masz rację, to jest abstrakcja. To jest to samo, co ludzi pcha na Biegun. Przecież to jest czysta abstrakcja. Mamy tak gołe, pełne lodu pole, abstrakcyjny punkt. To jest zabawa z wyobraźnią. Wszystko się dzieje wtedy tylko w głowie i wyobraźni, bo to jest przecież niewidzialne. Chodzi o to tak naprawdę, żeby to wszystko sobie wyobrazić. Ja to jeszcze daję temu zaplecze filozoficzne. Jeżeli nałożę kartografię na filozofię, to wychodzi mi, że tyka się jakiegoś absolutu tym na samym kresie mapy.
01
sierpień
2021
Znad Mapy Olga Gitkiewicz
Znad Mapy Olga GitkiewiczWojciech Szot – Co przedstawiają mapy, które nam wysłałaś?
Olga Gitkiewicz – To plan Żyrardowa, od kilku lat mojego miasta. To jest mapa z 1999 r., na której są pokazane zmiany nazw ulic. Dzisiaj ta mapa, jeśli się na przykład zajrzy do niektórych internetowych map, to ona już jest trochę nieaktualna. Miasto się zmienia. Na mapach to widać, chociaż z opóźnieniem.
Szot – Komu przeszkadzała ulica Szkolna?
OG – Myślę, że Szkolna to niekoniecznie przeszkadzała, ona została zmieniona na Narutowicza dużo, dużo wcześniej. To musiały być zmiany – tak mi się wydaje – z lat 40-50. Szkolna znajduje się w rejonie zabytkowym dawnej osady fabrycznej. Na Szkolnej było kilka szkół i to takich robotniczych. W Żyrardowie wszystko było robotnicze i wszystko było fabryczne – szkoły również.
Myślę, że każde czasy dokonują swoich zmian na mapach. Nie mam problemu, z tym że się zmienia Szkolną albo Zieloną, albo jakieś takie neutralne ulice. One pewnie nikomu nie przeszkadzały i pewnie z tego powodu, że to były nazwy neutralne, to ktoś sobie pomyślał: „Zmieńmy i dajmy tu jakiegoś patrona tej ulicy”. To mnie nie razi. Bardziej mnie razi zastępowanie patronów innymi patronami, zdejmowanie tabliczek. Szkolna, Zielona – takie ulice mogą być wszędzie, a Żyrardów to jest robotnicze miasto o silnych tradycjach. Chwali się tym do dzisiaj. I ta zabytkowa osada fabryczna, która też tu jest wyszczególniona na takim fragmencie, to jest pomnik historii.
Kiedy sprowadzałam się do Żyrardowa – cztery lata temu – to bardzo mi się podobało, że takie robotnicze miasto ma robotniczych działaczy na ulicach. Tutaj był kwiat PPS-u na ulicach. Do dzisiaj wielu z nich funkcjonuje i na tej mapie wielu z tych działaczy/działaczek jeszcze jest. Ciągle jest oczywiście ulica Izy Zielińskiej – to oczywiście jest działaczka Ligii Ochrony Praw Człowieka i Obywatela, ale mamy też ulicę Henryka Barona. To jest bojowiec PPS-u.
I to taki kiedyś bardziej znany od Okrzei. Okrzeję oczywiście też mamy. Te ulice jeszcze w latach 90. i na początku XXI wieku ciągle tutaj były. Mirecki, Limanowski. Naprawdę można chodzić po mieście i uczyć historii początku XX w. Ale to się zmienia. Na przełomie wieków znowu przyszła fala zmian.
WSZ: Niektóre z tych zmian rzeczywiście są bardzo zadziwiające, bo Radziwiłłowie zastąpili Armię Czerwoną.
OG – No tak – Radziwiłłowska od Radziwiłłowa, bo tutaj nieopodal jest Radziwiłłów.
22 Lipca, wiadomo, że musiał zostać wszędzie zamieniony, ale Róża Luksemburg też wyleciała. Została zastąpiona E. Orlikiem. Czy my wiemy, kim jest E. Orlik?
OG – Edmund. To był jeden z pierwszych prezydentów miasta. Stracony na Pawiaku. O ile pamiętam nie wiadomo kiedy.
Ale zobacz Służby Polsce zmieniono na Bankową – to jest fantastyczne. Służba Polsce, to była młodzieżowa organizacja komunistyczna. Wdrażała komunistyczną myśl, że młodzież musi być odpowiedzialna za kraj, a kraj musi być odpowiedzialny za młodzież, a nie jakaś tam rodzina ma odpowiadać za młodzież. Ale na Bankową?
WSZ: To ma sens, bo wypłacalność banków gwarantuje chyba państwo w tej chwili właściwie.
Mnie to bardzo ujęło.
WSZ: Wiesz no, nie ma Wolności, a jest Plac Jana Pawła II. To bym powiedział, że jest ostre – zastąpienie Wolności, Janem Pawłem II.
Ale z drugiej stron są takie zmiany, o których mówiłaś, że na nie nie narzekasz. Szkolną zmieniono czy Zieloną. Też są tutaj zmiany na Strażacką, na Żabią, chociażby.
OG: No tak, żeby kogoś wymazać, a coś dać, to dajmy Żabią. Chociaż może Żabia jest jakoś wybitnie istotna w dla Żyrardowa. Nie wiem.
WSZ: Obok są stawy. I plaża miejska jest nawet.
OG – Tak, jest.
WSZ: Z WC.
OG – Teraz to wszystko wygląda zupełnie inaczej, bo w ciągu ostatnich kilku lat zalew został zagospodarowany.
WSZ: Cieszyńska, Jeleniogórska, Dolnośląska, Krakowska, Rolna. Rolnik, to wiosna, a ulica Wiosna przechodzi w Żniwną i Letnią – to by się zgadzało nawet.
OG – Tak to ma jakiś sens. Mamy Poprzeczną, Równoległą, Topolową, Południową i nagle Pruchnika. Ja Próchnika lubię, więc cieszę się, że ma jakąś ulicę.
WSZ: Powiedzmy od razu Państwu, kim był Próchnik.
OG – Adam Próchnik, to też działacz taki socjalistyczny, zasłużony historyk ruchu PPS-owskiego.
WSZ: wszystkie zmiany nazw, to jest jakiś jeden z symboli przemian lat 90. i ostatnich przemian politycznych.
OG – W latach 90. nagle znowu można było mówić o ludziach i o wydarzeniach, o których się nie mówiło przez wiele lat, więc w jakimś stopniu rozumiem potrzebę skolonizowania pamięci zbiorowej, ale ona czasem się dosyć niebezpiecznie przesuwa.
Na przykład jak się wychodzi przed dworcem to jest Plac Piłsudskiego, potem się skręca w Bohaterów Warszawy w prawo, a potem kawałeczek w lewo jest taka ulica na przykład Kazimierza Basińskiego. Ona w 2017 r. została zmieniona na Inki Siedzikówny, chociaż mapy Google jeszcze się nie zreflektowały i jeszcze dalej pokazują Basińskiego. Kazimierz Basiński to jest lokalny działacz robotniczy i on był jednym z pierwszych działaczy robotniczych w Żyrardowie. Był związany jeszcze z PPS-em, mocno zakonspirowany. Był też bojowcem, czyli zajmował się nie tylko odezwami, ulotkami i plakatami, ale też rzucał bomby. Został skazany na – o ile pamiętam – 20 lat katorgi. tutaj grób na żyrardowskim cmentarzu, jeśli jeszcze oczywiście ten grób nie został zastąpiony, bo ostatnio tam nie byłam. Na nagrobku Basińskiego napisano: „Kazimierzowi Basińskiemu. Urodzonemu 1887 r., bojownikowi o Polskę socjalistyczną. Wieloletniemu więźniowi kazamatów carskich i sanacyjnych. Zmarł w 1944 r.”.
WSZ – On chciał Polski socjalistycznej, a nie bankowej.
OG – Uderza mnie to, że podkreślono fakt, że był więźniem więzień sanacyjnych. Widać jak ewoluował PPS – jedni zostali po lewej stronie, inni przeszli w tę sanacyjną stronę autorytaryzmu i więzili swoich dawnych towarzyszy w więzieniach Brześciu, czy w Berezie Kartuskiej, torturując ich. To jest postać związana z miastem. Został zastąpiony „Inką”, Danutą Siedzikówną. Dziewczyną, która miała 18 lat, jak została skazana na śmierć. Ja nie umniejszam tej śmierci, to na pewno były straszne doświadczenia, ale zastanawiam się nad tym, jak to jest. Czy na pewno wszystkie 18-letnie dziewczyny wiedzą, co robią? Tak się zastanawiam nad tym.
WSZ – Pytanie, na ile dzisiaj te nazwy są przezroczyste, a na ile są symboliczne. Myślę, że teraz bardziej są symboliczne i zaczyna się o nich myśleć dopiero przy okazji zmiany. Pamiętam z mojej rodzinnej miejscowości, że chodziło się po tych wszystkich Buczka, Fornalskiej, Świerczewskiego i tak dalej zupełnie nie myśląc. Przez lata myślałem, że Fornalska jest od „fornala”. Później dowiedziałem się, że od Małgorzaty Fornalskiej. To były nazwy abstrakcyjne, dopiero w momencie, kiedy się je ruszy, to odsłania się to, co pod nimi.
OG – To jest ciekawe, że one przestają być neutralne w trakcie takich głośnych zmian. Zastanawiam się ciągle, co się stało z tym PPS-em, że on tak źle się kojarzy dzisiaj. Mieliśmy tu bardzo głośną zmianę nazwy ulicy. Jak na mapie wychodzisz dworca i jesteś na Basińskiego/Siedzikówny, to idziesz Bratnią, Osowskiego i dochodzisz do Jedności Robotniczej. Tej ulicy już nie ma. Teraz jest ulicą generała Augusta Emila Fieldorfa „Nila”. O tej zmianie było głośno.
WSZ – Kto zaczął protestować?
OG – Wszyscy. Chyba w 2017 roku poprzedni prezydent miasta stwierdził, że trzeba uhonorować generała. I wybrał na zmianę ulicę Jedności Robotniczej. Ta nazwa została nadana w latach 70., gdy zaczęło się rozbudowywać osiedle na tej ulicy. Na mapie jest ono określone jako „Północna Dzielnica Mieszkaniowa”, wtedy powstawały takie osiedla z wielkiej płyty. Nie zachowały się nigdzie uchwały, które by wskazywały jednoznacznie dlaczego ta ulica została tak nazwana, kto o to wnioskował. Minęło czterdzieści lat i oczywiście warto uhonorować postać historyczną, ale mieszkańcy zaprotestowali, bo oni od zawsze żyli na ulicy Jedności Robotniczej w robotniczym mieście.
Mieszkańcy mówili, że chcą mieć Jedności Robotniczej, bo to nazwa nadana dla upamiętnienia zakładów żyrardowskich i tego, że robotnicy byli zjednoczeni i tak dalej. Więc trzeba się było odwołać do IPN. A IPN właściwie nie wskazał jednoznacznie, bo w ustawie dekomunizacyjnej są wymienione konkretne nazwy ulic, które powinny być ujęte dekomunizacją, ale akurat Jedności Robotniczej tam nie ma. IPN wystosował pismo, w którym tłumaczył, że Jedności Robotniczej wprawdzie nie ma w tym wykazie do dekomunizacji, ale z drugiej strony, prawdopodobnie jednak chodzi o zjednoczenie w PZPR. A poza tym — to jest bardzo ciekawe — IPN też się zaczął lokalną historią interesować i historycy wskazali, że tutaj były komitety komunistyczne już w międzywojniu i że w 1928 roku jacyś komuniści starali się tu zarejestrować w wyborach lokalnych samorządowych komitet o nazwie Jedność Robotnicza i że to może wskazywać na komunistyczną prowieniencję tej nazwy.
WSZ – To nieźle pogrzebali.
OG – Troszkę zrobili błąd, bo te wybory były w 1924 roku, a ci komuniści wtedy rzeczywiście startowali i rejestrowali jeden komitet po drugim, bo im skreślali po prostu te komitety. Rzeczywiście jedną z tych nazw była chyba Jedność Robotnicza, która w 1924 roku. jednakowoż miała zupełnie inny wydźwięk niż w 1948 roku. To jest takie naprawdę dosyć głębokie reinterpretowanie historii. Nazwa została zmieniona mimo, że mieszańcy zbierali podpisy i byli przeciwni. Potem ta decyzja została zaskarżona i radni miejscy stwierdzili, że skoro mieszkańcy nadal domagają się, żeby ta ulica dalej nazywała się ulicą Jedności Robotniczej, to oni są radnymi miejskimi, reprezentują przede wszystkim mieszkańców i może by przywrócić te nazwy. Przywrócili nazwy Jedności Robotniczej i wtedy stały się rzeczy straszne. Nagle wszyscy zaczęli pisać, że w Żyrardowie jest rekomunizacja, że pozbawia się ulicy generała Fieldorfa Nila, a zamiast tego daje się jakąś komunistyczną Jedności Robotniczej.
WSZ – Wzruszające manipulacja.
OG – Patryk Jaki się wtrącił, nasz naczelny kartograf i historyk i powiedział, że on tu przyjedzie i będzie zbierał podpisy pod przywróceniem ulicy Augusta Fieldorfa-Nila, bo trzeba przywracać pamięć o bohaterach i nawet zainicjował akcję „Ocalić Bohatera”. Że nie może tak być, że jest rekomunizacja i że trzeba ocalić bohaterów. Pamiętam, że podobną akcję Patryk Jaki organizował w Białymstoku. Tam chodziło ulicę Szendzielarza „Łupaszki”.
WSZ – To jest dobry moment, żeby się pokazać jako obrońca.
OG – Tak. I ta ulica nazywa się teraz Augusta Fieldorfa-Nila. A przez 3-4 lata były takie przepychanki. Myślę, że to dobrze pokazuje myślenie, z którym musimy się mierzyć. Żeby udowodnić to, że Jedności Robotniczej jest nazwą komunistyczną, historycy IPN-u naprawdę dużą pracę wykonali, ale okazuje się, że oprócz tego, że są jakieś daty w historii, to te daty można jednak rozmaicie interpretować. To znaczy, że pamięć historyczna to nie jest pamięć neutralna, na którą składają się fakty.
WSZ – 22 Lipca jest takim dobry przykładem daty, którą w jednej wykładni możemy widzieć, jako wprowadzenia systemu, który uprawiał terror, a z drugiej strony wcale nie jest aż taka negatywna data dla historii Polski.
OG – Tak. Mój dziadek urodził się 22 lipca i ja naprawdę całe dzieciństwo byłam przekonana, że to jest jakaś data nierozerwalnie związana z urodzinami mojego dziadka. Jak widziałam ulicę 22 Lipca, to byłam przekonana, że pochodzi od urodzin mojego dziadka. Myślę, że podobnym przykładem jest 1 Maja.
Tutaj główna ulica nazywa się 1 Maja. Kiedyś nazywała się Wiskicką. Później została przemianowana na 1 Maja i kiedy były procedowane te dekomunizacyjne zmiany, to również była brana pod uwagę. Wydaje mi się, że tak naprawdę tutaj nie zwyciężył ani rozsądek, ani jakaś znajomość historii tylko to, że to jest główna ulica miasta. Mieszczą się przy niej instytucje miejskie i zamieszanie ze zmianami byłoby naprawdę ogromne.
Nie wiem kiedy zaczęło się tak dziać, że 1 maja zaczął się kojarzyć komunistycznie. Owszem, komuniści zrobili z tej daty święto państwowe, ale Piłsudzki też chciał zrobić z niej święto państwowe, bo chyba w 1919 r. była w sejmie głosowana propozycja uchwalenia 1 maja, jako święta państwowego. Nie uchwalili tylko dlatego, że były to czasy kryzysu.
Uchwalono święto Konstytucji 3 Maja jako wolne, a to by było zbyt dużo wolnych dni. Komisja Pracy zaopiniowała, że teraz trzeba się do roboty brać i dźwigać państwo z gruzów, a nie urządzać co chwila jakieś wolne.
WSZ – To ciekawe, że ten 1 maja pokazuje nam, jak bardzo w historii manipulujemy kwestią robotników i pracy. 1 maja jako święto państwowe w 1933 roku wprowadził Hitler.
OG – My w tych latach byliśmy bardzo blisko z Niemcami. Nasi polityce w latach 30. jednak – wiem, że wiele osób się oburzy, ale tak było – zacieśniali relacje dyplomatyczne z Niemcami.
WSZ – Kult jednostki to myśmy mieli nawet trochę wcześniej.
OG – Tak, ale wtedy się już mocno wzmacniał i te sanacyjne praktyki wtedy były mocno nasilone.
WSZ – Wiskitki leżą nad Pisią Gągoliną. To tak brzmi, wiesz… niepoważnie. Może dlatego zmienono?
OG – Jak to niepoważnie. Wiskitki leżą nad Pisią Gągoliną, a Żyrardów też leży nad tą rzeką.
WSZ – To czemu Wiskitki są takie poważne?
OG – Bo w ogóle Żyrardowa kiedyś nie było przecież i Wiskicki są starsze od Żyrardowa.
Tu w ogóle nic nie było. Jak powstała fabryka, to tu było kilka drewnianych chałup. To jest miasto, w którym najpierw powstała fabryka, później zaczęła się rozrastać osada wokół niej. Bardzo długo nie funkcjonowała nazwa Żyrardów. Tu była Ruda Guzowska, a ludzie przychodzili od stron właśnie Wiskitek. Chociaż nie tylko, bo tutaj na dole mapy jest Marianów, Majampol, Bieganów – oni tu przychodzi z tych wszystkich okolicznych wiosek do fabryki. Często na piechotę, na boso. I ta Wiskicka to był główny trakt. Początkowo piaskowy, potem brukowany.
Wiskitki teraz znowu są miastem – to też jest ciekawe. Wiskitki bardzo długo były wsią, a od roku znowu mają prawa miejskie.
WSZ – Dorzucili Wam jakieś pomniki w Żyrardowie?
Mamy Piłsudzkiego i Ławkę Niepodległości. Ale u nas się dorzuca murale patriotyczne. W rejonie ulicy pechowej Jedności Robotniczej są takie typowe PRL-owskie garaże. Na ścianie jednego z nich powstał właśnie taki mural – czarny prostokąt i biało-czerwoną farbą napisane: „generał Fieldorf-Nil”. To namalowali, zdaje się, lokalni kibice, żeby uczcić generała Fieldorfa. Nie jest to bardzo estetyczny mural, ale jest. Mamy też mural Pileckiego i strajkujących kobiet z Solidarności. Z pomników mamy szpularkę, bo tu był strajk szpularek i one rzeczywiście zaczęły być od kilku lat mocno przypominane. Mam wrażenie, że przez wiele lat w ogóle się nie mówiło o strajku szpularek, a to był jeden z pierwszych takich zrywów robotniczych w Królestwie Polskim.
WSZ – To, co się chyba w ostatnich latach udało – niezależnie od tego, że narzekamy na te zmiany nazw ulic, na to, że obdarzono nas czasem różnymi dziwnymi pomnikami – to jest przywracanie pamięci o kobietach.
OG – Tak, to się rzeczywiście trochę udaje. Patrzę jeszcze na mapę, gdzie są te szpularki i tu była ulica kiedyś Nowy Świat. Na tej mapie, gdzie jest obszar zabytkowej osady fabrycznej, jest ulica Kościuszki, za kościołem.
WSZ – Tak, jest.
OG – To jest dawna Nowy Świat. Ten Nowy Świat, to jest bardzo ciekawa ulica, bo ona miała realizować założenia klasycznej, idealnej osady fabrycznej. Ulica o szerokim przekroju, z trawnikami, dużą ilością zieleni, właściwym nasłonecznieniem. Trakt został tak nazwany właściwie tuż po wytyczeniu, czyli myślę, że w końcówce XIX w. Później została nazwana ulicą Tadeusza Kościuszki.
A od dwóch lat ulicę Nowy Świat mamy gdzie indziej. Taką ulicę, której w ogóle nie było.
WSZ – To gdzie jest żyrardowski Nowy Świat?
Żyrardowski Nowy Świat jest na terenie zakładów, czyli tam, gdzie na powiększeniu masz jedynkę – obszar zabytkowy dawnej osady fabrycznej. Między jedynką a Górnym Stawem jest taka czarna kreska, to ta kreska jest teraz ulicą. Tam deweloper wybudował nowe apartamenty, a fabryka jest zrewitalizowana. Są w niej lofty, pasaż handlowy i tak dalej.
I to się teraz nazywa Nowy Świat.
To dla mnie bardzo znamienne, że kiedyś ulicą Nowy Świat nazwali taką nowoczesną ulicę, z której fabrykanci, którzy to miasto zbudowali, byli dumni, bo zadbali o szerokości, o to, żeby tym robotnikom dobrze się na tej ulicy mieszkało, żeby mieli blisko do kościoła, do fabryki itd. A teraz mamy ulicę Nowy Świat, która jest rzeczywiście nowym światem.
Ten nowy, zrewitalizowany świat, zderza z takim światem Żyrardowa z lat 90.
Tuż za nim jest na przykład ulica Chopina i kamienice, które naprawdę domagają się jakiejś interwencji. Z jednej strony część odnowiona, apartamentowce z dosyć wysoką cena za metr, lofty, a kilka kroków od są kamienice z mieszkaniami komunalnymi, zaniedbane podwórka.
WSZ – Na Google Street View właśnie sobie oglądam zdjęcia z 2017 r. Nowy Świat czeka jeszcze na nową przyszłość cały czas. Coś już się zaczyna dziać. To znaczy jest Lidl i kilka odrestaurowanych, wyczyszczonych budynków. Ale jest jeszcze część chyląca się ku upadkowi.
OG – Tam ciągle coś jeszcze się chyli ku upadkowi, ale wśród tego wyrastają odnowione fragmenty albo nowe bloki.
WSZ – Przeniesienie Nowego Świata z jednego miejsca na drugi, wydaje się aż takie niebezpiecznie banalne. Te zmiany zaczynają być tak oczywistymi metaforami, że aż chciałoby się, żeby to było bardziej skomplikowane.
Na Dolnym Śląsku na przykład bardzo popularne po wojnie było nadawanie ulic imienia Kruczkowskego. To był taki porządny, komunistyczny pisarz. I na kogo go zmieniono? W sześciu przypadkach na Gajcego, w 2 na Baczyńskiego.
OG – Patrz, że z mężczyzny na mężczyznę.
To mnie najmniej chyba niestety zaskakuje. Choć w mojej rodzinnej miejscowości zamieniono Hankę Sawicką na Świętą Barbarę.
OG – Święta Barbara zawsze mi się wydawało, że chodzi o Barbarę Radziwiłłównę.
Najpiękniejszą zmianę, jaką mogę się pochwalić z mojej miejscowości, to jest ta z Przodowników Pracy na Annę Walentynowicz. To jest mądra zmiana.
OG – To tak brzmi, jakby ktoś naprawdę długo myślał.
Mnie bardzo fascynuje, że kiedy ten neoliberalny dyskurs w latach 90` zaczął wybrzmiewać, to można zobaczyć też na mapach. To jest niesamowite. To mi się skojarzyło z tą Bankową nieszczęsną. To jest fantastyczne dawać nazwy ulic Bankową.
Jeżeli Państwo nas słuchają i mają przykłady aż zbyt prosto się metaforyzujących zmian ulic, to bardzo zachęcamy do pokazywania, wpisywania, komentowania, bo to jest niezwykle ciekawa forma opowiadania historii i jej przepisywania.
Jeżeli się zastanowisz, to myślisz sobie: „Ale przecież to są zbożne cele”. Oddajemy ulice osobom, którym przez wiele lat skąpiono pamięci. Potencjalnie to są ruchy pozytywne, ale jak zacznie się troszeczkę zagłębiać w to, co czym my tutaj zastępujemy i jaką narracje zaczynamy opowiadać, to wtedy widać pewnie wyłomy w tym murze i nierówności w asfalcie.
WSZ – Mnie się bardzo podoba miejscowości Dziekanów. W Dziekanowie Leśnym jest osiedle domków jednorodzinnych – Dziekanów Bajkowy, w którym są ulice Krasnoludków, Złotej Rybi, Jana Brzechwy, Marii Kownackiej, Czerwonego Kapturka. Koszałka-Opałka, Kota w Butach, Kaczki Dziwaczki, Bolka i Lolka, Kopciuszka, Baśniowa i Sienkiewicz na końcu.
OG – Muszę mieć mózg przeżarty popkulturą współczesną, bo jak mówiłeś Bajkowa, to sobie zaczęłam wyobrażać, że tam będą ulice Kubusia Puchatka i Mulan, a to są nasze polskie bajki.
WSZ – Dobrej Wróżki jest jeszcze. To nie takie do końca polskie.
W bajkach to nie wiadomo, co przetrwa. Myślę, że Koszałek-Opałek może być dziś mało znany. Jak się wraca do Konopnickiej dzisiaj, to te opowieści bardzo mocno się zastarzały.
OG – To prawda, ale brzmi ładnie. Przynajmniej jakieś polskie litery tu są.
WSZ – No to aleja Żółci. Ja sobie to wyobrażam.
OG – Ja też. Jakaś główna aleja.
WSZ – W jedną stronę dwa pasy, droga krajowa przechodząca przez jakąś niewielką miejscowość, rozdzielająca ją na dwie części i z przejściem dla pieszych w jakimś niewygodnym miejscu.
OG – Cała Polska jest przeciętą aleją Żółci.